poniedziałek, 27 grudnia 2010

The End

No i po Świętach. Mój autokar dojechał do Łodzi jedynie z 5-godzinnym opóźnieniem. Jeszcze nie odespałam tej podróży, podczas której naturalnie nie zmrużyłam oka. Szkoda, że już w poniedziałek do pracy. Chciałabym mieć jeszcze trochę wolnego. Ale nie ma zmiłuj. W połowie stycznia czeka na mnie Brno.

Siedzę, słucham reggae od Nell, myślę o Ilianie i robię porządki w pokoju, prezenty z Anglii już nie walają się po biurku. W związku ze zmianą aparatu telefonicznego przekopuję się przez stare smsy i drażni mnie, że na SIMie zmieści się tylko 50 wiadomości. Muszę tam upchnąć te najfajniejsze smsy od Bryana.

Moja przygoda z Worcester oficjalnie się zakończyła, przynajmniej ta jej część, która toczyła się tam. Może uda się wrócić na chwilę służbowo, a może pociągniemy Central Europe Link ze mną siedzącą beztrosko w Łodzi, którą znam i lubię, i której chyba nie chcę na dłużej opuszczać. Ale - czas pokaże.

Dzięki wszystkim, którzy tu zaglądali (bo podobno ktoś czytał). Najbardziej mi żal tej jednej szczególnej osoby, która śledziła te wypociny i moje przygody, komentowała, ale nigdy więcej już nie będę jej mogła powiedzieć, co u mnie.

niedziela, 19 grudnia 2010

The Tale of Worcester

Suprajz suprajz. W związku z obfitymi opadami śniegu, wypad na hokeja odwołany. Mam więc bonusowy wolny wieczór, co wreszcie daje mi chwilę na opisanie miasta, w którym spędziłam ostatnie trzy miesiące.

Pierwsze wrażenie - trochę tu podobnie do Łodzi. Ceglane budynki, niektóre kamienice przypominają Piotrkowską. Ogólnie niewiele tu budynków z betonu - wszystko jest czerwone albo ciemnopomarańczowe. Zakochałam się w mostach i wiaduktach z cegły, oraz ceglanych murkach, biegnących praktycznie wzdłuż każdej ulicy, których szczyty pokryte są zwisającą roślinnością. Ta rudo-zielona kombinacja pięknie wygląda w słońcu. Pod śniegiem czy w deszczu Worcester zdecydowanie traci na uroku.
Miasto leży na pagórkowatym terenie (widać z daleka Malvern Hills o ile się nie mylę), przecina je rzeka Severn oraz jej kanał, wzdłuż którego bardzo fajnie się spaceruje. Największa atrakcja, czyli XII-wieczna katedra, pięknie wygląda podświetlona nocą.
Tradycyjne biało-czarne angielskie domy jakoś nie zrobiły na mnie wrażenia. Może dlatego, że są stare i często chylą się ku upadkowi (dosłownie). Zdecydowanie wolę rzędy domków z cegły (mało tu wieżowców czy ogólnie nowoczesnej zabudowy). No właśnie, domy. Prawie każdy ma swoją nazwę. Wszystko jest tu housem, villą albo courtem. Z ciekawostek - mieszkam obok kościoła, przerobionego na mieszkania. W ogóle w promieniu bodajże 200 metrów mam 3 kościoły. Niesamowite, do czego to doszło.
Domy, oprócz nazw wyrytych w tabliczkach z gipsu umieszczonych na fasadach mają często ładne ornamenty nad drzwiami, najczęściej kołatki zamiast dzwonków, a czasami nawet numery ulicy umieszczone są na fantazyjnych tabliczkach czy kafelkach. Praktycznie przed każdym domem bardzo dużo roślinności (szczególnie palm), donic z kwiatami zwisających ze ścian lub stojących przy drzwiach. Zdumiewające, ale większość z nich jeszcze w listopadzie była w pełnym rozkwicie i żywych barwach. Nadal na niektórych krzewach dostrzec można resztki kwiatów, a drzewa mają zielone liście. Oczywiście, niektóre straciły je jeszcze jesienią, kiedy wszystko stało się (znowu) pomarańczowe i czerwone. Uliczki są tu naprawdę urokliwe i wielokrotnie chciałam zrobić zdjęcia domów i otaczających je ogródków, niestety tutejsi mieszkańcy mają ten szkopuł, że rzadko zaciągają zasłony, a nie chciałam zostać przyłapana z aparatem i oskarżona Bóg wie o co.
Ogólnie jest tu naprawdę ładnie. Ludzie są mili - nawet żebracy pod bankomatami są uprzejmi i informują, że maszyna akurat nie działa. Na ulicach mnóstwo przystojnych mężczyzn. To było pierwsze wielkie zaskoczenie. Przez trzy miesiące tutaj widziałam ich więcej, niż w Łodzi przez ostatnie trzy lata. Fakt, rzadko który z tych przystojniaków jest biały. Jakoś mi to nie przeszkadza.
W jednym z moich trzech okolicznych kościołów regularnie odbywają się polskie msze. Nie ma chyba żadnego polskiego pubu, ale jest restauracja, której właścicielami są Polacy, i która serwuje, obok innych dań, bigos (tak naprawdę nie jest to do końca bigos...) i Polish curry chicken, który chyba dlatego nazywa się polskim, że jest podawany z marchewką. Niestety, nie miałam przyjemności jej odwiedzić. Polskich sklepów, albo sprzedających rodzime produkty, jest co najmniej 4 w samym centrum, Tyskie i Żywca prawie wszędzie można dostać, albo Warkę (niestety czerwoną). Jest też polska szkoła sobotnia. Czy coś więcej - nie wiem, gdyż jak wspominałam, nieszczególnie mnie interesuje życie lokalnej Polonii.
Worcester z jednej strony jest miastem, gdzie ścisłe centrum jest bardzo małe, z drugiej zaś nie mogę powiedzieć, że przez 3 miesiące zwiedziłam je w pełni, wręcz przeciwnie (ogólnie zaległości w zwiedzaniu okolic i nie tylko mam ogromne, ale nie jest to do końca tylko moja wina...). Z kolejnych ciekawostek - miasto nie jest z pewnością regionalnym centrum reggae, więcej dzieje się w o wiele mniejszym, pobliskim Malvern (mieszka tam chyba z 40 tys. ludzi, a za rok ma wystarotwać festiwal Rastafari Inna Malvern), ale i do Łuster zaglądają światowej sławy rasta, o czym pisałam. Parę osób z dreadami się przewija po ulicach, jeden koleś regularnie co weekend gra na bębenkach na głównej ulicy.
Miasto ma swoją drużynę rugby, Worcester Warriors, których stadion widziałam. Niestety, meczu żadnego nie zaliczyłam. Jest tu klub piłkarski, racecourse i pole golfowe, ładny memorial park, stary cmentarz, opanowany przez szare wiewiórki (o czym pisałam) i dużo placów zabaw, z których wieczorami chętnie korzystają trochę większe dzieci. I podobno rzadko tu widać gwiazdy...

Ogólnie w Worcester jest mnóstwo rzeczy, których nie widziałam i miejsc, których nie odwiedziłam. Ale to tylko daje powód do powrotu.

sobota, 18 grudnia 2010

Final countdown

Ehh. Wydawałoby się, że przez te kilka dni między zakończeniem pracy a wyjazdem będzie więcej czasu na pisanie bloga, wrzucanie zdjęć na fejsa itp, tymczasem rzeczywistość okazuje się być zupełnie inna.
W czwartek był mój ostatni dzień w Izbie. No, prawie, bo w poniedziałek mamy jeszcze Secret Santa, na który przychodzę, a potem mam jeszcze Eric i Linda zabierają mnie na lunch. Po lunchu ostatnie zakupy (w tym pozostający nadal na liście życzeń prezent dla taty, po który miałam iść dziś, ale obfity śnieg mnie zniechęcił), i ostatnia desperacka próba zmieszczenia wszystkiego w walizce. W międzyczasie w piątek najpierw był poranny czilałt, potem tradycyjnie obiad i film z Bryanem, następnie mały wypad do pubu z ludźmi z pracy, potem goście w domu. Jutro zaś lunch z rodzicami Helen (najwyższa pora) i wypad do Coventry na mecz hokeja - ostatnia fun thing przed wyjazdem. No i dziś prawie cały dzień spędziłam na sprzątaniu i trzech próbach wpasowania wszystkiego w walizkę. Chwilowo mam wolne, choć Helen mówiła, że wypożyczy (tak, wypożyczy) film na wieczów. Swoją drogą, równie dobrze mogą go właśnie oglądać... Robiąc obiad widziałam, że ubrali choinkę.
Kurde, już prawie wyjeżdżam.

The Polish Experience

Po trzech miesiącach mieszkania w Worcester odkryłam, że mam polskich sąsiadów. Mieszkają w szczycie naszego 'bloku'. Koleś już mi wcześniej na Polaka wyglądał (typowo post-dresiarsko, czyli jak dres, który wreszcie znalazł pracę, założył rodzinę i się ustatkował), a wczoraj akurat mijałam go, jak rozmawiał z innym Polakiem.

Rodaków akurat zdecydowanie unikam - poza panią z mojego ulubionego polskiego sklepu, z którą rozmawiam, i tymi, z którymi współpracuję. Parę razy ktoś mnie miał poznać ze swoimi polskimi znajomymi i nigdy nic z tego nie wyszło. Czasami zdarza się, że jak akurat nie jestem na ulicy w słuchawkach, dolatuje do mych uszu polski język. Raz wracając do domu słyszałam grupę wydzierających się polskich najebanych lub naćpanych nastolatków (w środku dnia) i zastanawiałam się, czy była to ta sama grupa młodocianych dresów, z którymi minęłam się w polskim sklepie. Ogólnie jest ich tu dużo, niekiedy można ich rozpoznać na ulicy (Jamajczyk twierdzi, że mają inne oczy, nosy, a nawet usta). W Birmingham wręcz odnosiłam wrażenie, że Polacy mnie prześladują - byli i w Sea Life Centre, i w tej samej kafejce na dworcu, i na koncercie Thirty Seconds To Mars. Ogólnie sprawiają wrażenie dobrze zasymilowanych.

W sumie to nie wiem, czemu nie mam ochoty na kontakty z Polakami. Że mnie oszukają nie muszę się bać, bo pracę i mieszkanie mam. Anyway, już wkrótce znowu polszczyzna będzie mnie otaczać zewsząd.

czwartek, 9 grudnia 2010

Rozrywki wszelakie część trzecia

Równe trzy tygodnie przed powrotem do domu (jak ten czas leci) wybrałam się z Jonem i jego znajomą na koncert Thirty Seconds To Mars. Ekscytacja przedgigowa sięgała zenitu, jako że ominął mnie ich występ na sierpniowym Coke Live, a data kolejnego ich koncertu w Polsce przypada na mój ostatni tydzień w Worcester - zatem jadąc do Birmingham miałam poczucie, że przynajmniej ten 'runaway band' (damn you, Tricky) udało mi się wykiwać.

Zasiedliśmy z tyłu National Indoor Arena, daleko od sceny - ja z nadzieją, że podczas występu gwiazdy wieczoru opadnie kurtyna i odsłoni jakiś telebim, na którym można będzie zobaczyć Jareda i spółkę. Telebimu jednak nie było - co jednak, zważywszy na nawet z daleka i po ciemku dostrzegalne idiotycznie niebieskie włosy wokalisty, nie stanowiło powodu do załamania. Okazało się przy okazji, że piosenki, które na płytach oddają pełnię głosu Leto, śpiewane przez niego na żywo brzmią beznadziejne (jak dla mnie). No właśnie, śpiewane. Żeby chociaż. Przez większość czasu Jared albo krzyczał do publiczności, albo siedział cicho i napawał się faktem, że tłum nastolatków pod sceną zdzierający gardła do tekstów jego piosenek odwala za niego całą wokalną robotę. Co trzecie słowo stanowiło wdzięczne 'fucking' - you fucking people at the back you better go fucking crazy and fucking jump until you hit the motherfucking roof right now. Tak, my z tyłu, nie bujający się do rytmu i nie reagujący na polecenia Jareda byliśmy beznadziejnymi lamerami w porównaniu z all the dreamers and all the true believers pod sceną. Wkurwiały mnie jego bluzgi, jego inwektywy pod adresem ludzi, których nie popierdoliło jeszcze na tyle, żeby się bawić w jakiś jebany Echelon i to, że muzycznie było tak sobie. Na koniec Jared zaprosił na scenę grupkę ludzi spod sceny, wskazując każdego z nich palcem - you, you, yes, you in the Thirty Second To Mars t-shirt, you with red hair, yes, yes, NO, yes... Konkludując, Leto od czasu poprzedniego albumu nabawił się chyba lekkiego kompleksu Boga, a ja nie znoszę kapel, które własnoręcznie usiłują stworzyć wokół siebie jakąś pieprzoną otoczkę kultu (patrz swego czasu Sweet Noise). Owszem, fajnie było sobie pośpiewać na koncercie wiedząc, że nikt mnie nie słyszy, a odruch przytupywania w rytm był bezwarunkowy, ale ogólnie to chyba bardziej podobało mi się supportujące Enter Shikari...

W weekend w Worcester odbywał się Victorian Fair, który też mnie rozczarował - spodziewałam się czegoś bardziej Victorian. Tym razem udało mi się jednak wymigać od jazdy na karuzelach i diabelskim młynie. Jednak w związku z faktem, że niczego (poza pocztówką z widokiem katedry nocą) nie kupiłam, sprawa prezentów nadal pozostaje otwarta. Jak tak sobie kalkuluję, to na wszystko wydam chyba ze trzy stówy. W dodatku mój służbowy pobyt w Łodzi pochłonął też koszmarnie dużo kasy (jak to się stało?...). Jak tak dalej pójdzie, zabraknie mi pieniędzy na przedwyjazdowe rozrywki.

sobota, 4 grudnia 2010

You can run but you can't hide

Dziś wydarzyło się coś, czego od samego początku starałam się (dotychczas z sukcesem) uniknąć - poznałam znajomych Bryana.

Postawiona bez ostrzeżenia w obliczu pytania "So, you're gonna keep in touch with Bryan, aren't you" czułam się zaiste nieco dziwnie. Sądzę jednak, że on czuł się jeszcze dziwniej :)

czwartek, 25 listopada 2010

:)

Dziś w trakcie rozmowy o Urzędzie Eric wypalił "You haven't told me what you think of my son!". Ubawiło mnie to troszkę w kontekście mojego wczorajszego wpisu, ale nie dałam nic po sobie poznać i (zgodnie z prawdą) odparłam, że niewiele mogę powiedzieć, bo zamieniliśmy ledwie dwa zdania, ale wydaje się miły, no i niezły z niego przystojniak. W odpowiedzi musiałam wysłuchać kilkuminutowego peanu na cześć Luke'a, który jest bardzo fajny, trochę nieśmiały, ale zyskuje przy bliższym poznaniu, do tego ma wspaniały stosunek do kobiet. Cóż, wychował się z trzema siostrami. Co być może tłumaczy także pewną zniewieściałość. I nadal żałuję, że nie poprosił o mój numer ]:->

środa, 24 listopada 2010

Rozrywki wszelakie część druga

...a skoro o rozrywce mowa - TVN zakupiła format X Factor, który namiętnie co tydzień oglądamy z Helen i Jamesem (on akurat ogląda tylko dlatego, że my to robimy), więc będzie do czego wracać! Hehe.

Salsa evening. Główną atrakcją wieczoru miał być bynajmniej nie nawiedzony instruktor z Erytrei, a syn Erica, czyli przystojniak ze zdjęcia (Eric trzyma zdjęcia swoich dzieci i żony w gabinecie. Odnoszę wrażenie, że żonę kocha troszkę mniej niż dzieci). Niestety odczucie było mieszane - owszem, na żywo wygląda równie dobrze, jak na zdjęciu, ale sprawia wrażenie geja. Wrażenie mogło być jednak cokolwiek mylne, bo tu połowa mężczyzn wygląda co najmniej metrosex. Poznałam także wszystkie córki Erica, oraz jego żonę (Eric po dość dużej dawce alkoholu nawet z nią zatańczył). Luke to zdecydowanie najbardziej udane z dzieci. Co do samej imprezy (była to charity, z której dochód przeznaczony zostanie na podróż Laury Brown do Meksyku, gdzie rehabilituje chore dzieci), to przyjechaliśmy późno, w sumie na sam koniec. Abu akurat szkolił tłumek w tańcu reggaeton (wyglądało to dość zabawnie zważywszy na obecność w owym tłumku mężczyzn), co muzycznie akurat mi podchodziło, ale ze względu na trzeźwy stan do tańczących nie dołączyłam. A potem nastąpiły pląsy w parach, więc o tańcu mogłam już zapomnieć i skupiłam się na swoim piwie oraz socialisingu. Niestety, Luke nie poprosił o mój nr telefonu. Cała historia pod tytułem 'Zawsze mówiłam, że Eric będzie wymarzonym teściem a teraz proszę, jestem żoną jego syna' umarła zanim się narodziła. Pech.

Tydzień później byliśmy w teatrze na sztuce 'Allo Allo'. Zabawna, ale do telewizyjnego oryginału daleko. Ale może porównanie jest niesprawiedliwe - trudno było być obiektywnym, mając w pamięci aktorów znanych ze szklanego ekranu i sposób, w jaki mówili najbardziej sztandarowe kwestie, jak 'You stupid woman!', 'Listen very carefully cause I shall say this only once' czy 'Dziń dybry'. Po sztuce poznałam mamę Helen (połowa jej rodziny albo występowała w sztuce, albo pracowała za jej kulisami) i zostałam zaproszona na kolację u niej w domu przed wyjazdem.

Dwa dni później umówiłam się na kolację z Ilianą i jej mężem Yannem (to było moje trzecie wyjście z nimi, lub między innymi z nimi, w ciągu 10 dni; wcześniejsze opisane powyżej) na kolację i drinki. Miałam poznać Hiszpana, którego Yann wyhaczył na jakimś forum szukając osoby, z którą mógłby porozmawiać w ojczystym języku (innej niż jego żona, naturalnie). Dołączyli ich znajomi, z którymi zakończyliśmy wieczór w najstarszym pubie w Worcester, gadając o filmach, językach obcych i naszych ojczystych krajach (w towarzystwie mieliśmy Chińczyka, Meksykankę, Hiszpanów, Jamajczyka, moją skromną osobę oraz jedną jedyną Angielkę). Po raz pierwszy od przyjazdu będąc 'na mieście' nie tęskniłam za znajomymi.

Następny dzień spędziłam w Sea Life Centre w B'ham, dotykałam kraba i rozgwiazdę, widziałam rekiny i inne takie, których zdjęcia wkrótce na fejsie:) Amen.

piątek, 19 listopada 2010

=="

James do Helen po powrocie z zakupów: "Słyszałaś kiedyś o piwie Tyskie?"
Helen: "Nie, nigdy".
Zgroza:P

Tak czy owak, nie omieszkałam poinformować, że piwo pochodzi z tego samego kraju, co ich współlokatorka, na co Helen pochwaliła smak Tyskiego i wszyscy są teraz zadowoleni:)

wtorek, 9 listopada 2010

Rozrywki wszelakie część pierwsza

Wraz z półmetkiem mojego stażu nastąpiło zacieśnienie przestrzeni w moim kalendarzu, czyli wzmożona liczba wydarzeń o charakterze towarzyskim. W czwartek mieliśmy team night out, czyli wyjście na comedy night połączoną ze skąpą kolacją. Wieczór prowadziła kobieta, toteż już na starcie miała u mnie -100 punktów, a liczba spadała wprost proporcjonalnie do ilości czynionych przez nią nawiązań do seksu. Pierwszy komik też ciągle gadał o seksie, ale był czarny, więc na starcie dostał +100 i nawet po odjęciu punktów za wrzuty o giant cocks nadal pozostawał na plusie. Gwiazdą wieczoru byli The Noise Next Door, grupa komików-improwizatorów, którzy rozśmieszyli mnie do łez, i to trzykrotnie. Poczułam się jak za dawnych dobrych studenckich czasów, kiedy jeździłam za kabaretami i na kabarety, i na moment odżyło we mnie nieśmiertelne "Za rok koniecznie jedziemy na Mulatkę/Ryjek!". Chłopaków można obejrzeć np. tu: http://www.youtube.com/watch?v=W0jBShvVffY

W piątek był Guy Fowkes Day tudzież Night, więc w całym kraju przez cały weekend królowały bonfires i fajerwerki. Wybrałam się na takowe w sobotę. Ognisko - cóż, wielki płonący stos drewnianych skrzynek, nic, na co możnaby patrzeć dłużej niż przez 5 minut. Fajerwerki - fajne, ale żałośnie krótko (kwadrans). Ogólnie nie warte to było tych pięciu funtów zapłaconych za chwilę rozrywki na koszmarnie błotnistym polu. Atrakcją było zaś niewątpliwie towarzyszące widowisku wesołe miasteczko z karuzelami, zamkiem duchów i mega wielką chuśtawą. Jako że boję się wsiadać na wszelkiego rodzaju diabelskie młyny, kolejki górskie itp., dałam się namówić tylko na dwie umiarkowanie przerażające karuzele. Przeżyłam i jestem z siebie dumna.

W niedzielę nadszedł czas na wycieczkę do Malvern na zwiedzanie (nuda, zwłaszcza że do Malvern jeździ się chodzić po Wzgórzach, a ja nie mam odpowiednich butów, więc tego niestety nie zaliczyłam) oraz małą reggae imprezkę. Małą w dosłownym sensie. Zaczęło się od tego, że jakiś czas temu w Worcester próbowaliśmy zaliczyć podobny event, również z Yasusem Afari w roli głównej. Miał gadać swoje poezje w towarzystwie muzyków. Kiedy dotarliśmy tam grubo po czasie, po otwarciu drzwi okazało się, że koleś siedzi sobie na scenie i nawija do prawie pustej sali. Szybciutko wycofaliśmy się z powrotem na korytarz, a następnie przekonawszy się, że muzyki żadnej nie ma, po cichutku opuściliśmy budynek. Jadąc do Malvern mieliśmy nadzieję trafić na performance, zwłaszcza, że miała występować również Molara (ex-Zion Train). Okazało się, że tym razem mieliśmy więcej szczęścia - zniosłam jakoś propagandowy wykład Yasusa, z którym sobie nawet później trochę pogadaliśmy (na wieść, że jestem z Polski ożywił się i wspomniał o swoim występie w Warszawie parę lat temu, a później zostałam pozdrowiona ze "sceny" jako sister from Poland!), no a występ to było znowu to, czego mi było trzeba. Molara i Ital Audio dali fantastyczne, kameralne show dla 15 osób w sali nieco większej od mojego dużego pokoju. Cudo po prostu. Niestety musieliśmy zwinąć się wcześniej, przez co nie było szansy powiedzieć Molarze, że widziałam ją na żywo w Łodzi na pierwszej i jedynej edycji Boat Reggae Festival...

Jutro mamy z kolei wyjście z pracy na charity salsa evening (Anglicy - przynajmniej tutejsi - ciągle robią coś for charity), gdzie nie zamierzam tańczyć, ale mam za to poznać rodzinę Erica, w tym jego żonę i przystojnego syna, więc będzie warto. W sobotę miałyśmy jechać z dziewczynami do B'ham zaszaleć, ale niestety trzeba to było przełożyć. W nastepny czwartek idziemy z Ilianą i jej mężem (Helen ze znajomymi też będą) na 'Allo Allo'. Później w grafiku mam już 'tylko' ladies night w Birmingham i koncert Thirty Seconds To Mars z Jonem (i jego znajomymi). Ale że do wybrania mam jeszcze prawie 6 dni wolnego, a przyzwoitość nakazuje jakiś wypad turystyczny, jest spora szansa, że kalendarz z czasem się jeszcze bardziej zapełni.

środa, 3 listopada 2010

The girls

Jak to zwykle bywa, w momencie uświadomienia sobie, że połowa pobytu w Anglii już za mną, życie nabrało rozpędu i kolorytu. Konkretnie, zaczęłam zżywać się z ludźmi z pracy. Np. skoczyłam po pracy na spontaniczne piwo z Alim i było super. Odkryłam, że Jon nie jest jednak wyniosłym bucem, wręcz przeciwnie. Do tego stopnia przeciwnie, że idziemy razem na koncert Thirty Seconds To Mars 1 grudnia! Bilety prewencyjne zostały już nawet kupione! Przynajmniej tego Artystę-Który-Postanowił-Ponownie-Przyjechać-Do-Polski-Gdy-Mnie-Tam-Nie-Ma uda mi się zobaczyć... No i wreszcie, zżyłam się z dziewczynami z International Trade Team.

W naszym teamie, poza managerką Lindą, pracują Shernel z Barbadosu, Iliana z Meksyku, no i ja. Są dokładnie takie, jak mi Eric o nich opowiadał: Nell bezpośrednia, mówi co myśli i ma cięty język oraz poczucie humoru; Iliana jest absolutely lovely. Przemiła po prostu. Należy do osób, które chcąc ci oddać pieniądze spytają najpierw, czy mogą to zrobić teraz, czy przypadkiem nie wolałbyś, żeby przyjść później. Do moich obowiązków należy m.in. pomaganie jej przy bazie danych i szkoleniach, które organizujemy w Izbie. Pewnego dnia podczas przygotowywania sali do szkolenia Iliana zaczęła zwierzać się ze swojego rozczarowania pracą i Lindą [hehe] i że właśnie dowiedziała się o swojej ciąży. Parę dni później mieliśmy wyjazd do biura w Telford, połączony z lunchem, i nasza nowo nawiązana więź uległa dzięki temu znacznemu zacieśnieniu:). Trzymamy się teraz w trójkę (to nasz sekretny front krytyków Lindy), z Nell wymieniłyśmy się empetrójkami (oczywiście wcisnęłam jej całą polską muzykę, jaką mam, z naciskiem na reggae), dostałam też wczoraj od niej w pracy flaszkę bardzo dobrego likieru (uroki pracy z firmami produkującymi alkohole; nota bene firma ta - Chase Distillery - została wybrana producentem najlepszej wódki na świecie, bodajże last year). Jutro mamy team night out, zatem wychodzimy wszyscy, ale po pracy spotykamy się w trójkę u Iliany. Next weekend mamy skoczyć do Birmingham na jakieś baunsy, 18.11 idę z Ilianą i jej mężem do teatru na sztukę - uwaga, uwaga - 'Allo, 'Allo. Robi się fajnie, grafik mi się zapełnia, a tu zaraz trzeba będzie wracać! Trochę szkoda:)

niedziela, 24 października 2010

Rzecz o koncertach

W swoim zmotywowaniu do zaliczenia kilku dużych koncertów w Jukeju, wkrótce po przyjeździe do Worcester zrobiłam risercz gigów na październik. Jakież było moje podniecenie gdy okazało się, że Tricky, którego po Open'erze obiecałam sobie obejrzeć jeszcze raz, ma właśnie trasę po Anglii. Wysłałam maila do wszystkich w Izbie, bez względu na wiek, niestety odzew był żaden. Zaczęłam rozmyślać o samotnym wypadzie, pechowo w toku badania gruntu pod tę podróż okazało się, że powrót w środku nocy pociągiem lub busem do Worcester jest po prostu niemożliwy. W najlepszym wypadku, aby wrócić skądkolwiek - a w grę wchodziły przynajmniej dwie lokalizacje - na pierwszy transport do domu trzeba byłoby czekać do 5-6 rano. Zatem - konieczny byłby nocleg, czyli dodatkowy wydatek i fatyga. Powoli animusz zaczął mnie opuszczać, a występ Tricky'ego postanowiłam zrekompensować sobie wypadem do Sheffield na koncert Lee Scratch Perry'ego. I'm not a fan, ale doświadczenie wydawało się warte zaliczenia, zwłaszcza że ze względu na wiek facet może już długo nie pociągnąć. Udało mi się namówić na tę eskapadę Bryana, który - ważna rzecz - dysponuje samochodem. Trzy dni przed koncertem wyznał, że w życiu nie słyszał o takim artyście, przez co Worcester opuszczałam z duszą na ramieniu.

Teraz mały off-topic, prawda życiowa, która nasunęła mi się podczas naszej samochodowej wycieczki: chłopcy i dziewczęta, chcąc sprawdzić, czy jesteście w stanie iść z kimś przez zawodowe lub prywatne życie, spędźcie z nim/nią kilka godzin w samochodzie. Jeśli nie potraficie znieść nieustannych komentarzy lub absolutnie zaskakujących i nieuzasadnionych przejawów road rage, przemyślcie jeszcze raz, czy na pewno chcecie to ponownie przeżywać przez resztę waszego życia. Jestem przekonana, że możnaby napisać naukową rozprawę o wpływie wspólnego podróżowania samochodem na wzrost liczby rozwodów.

Wracając do tematu właściwego, szczęśliwie wbrew moim obawom Bryan na koncercie bawił się doskonale, chyba nawet lepiej ode mnie. Lee objawił się w glorii i chwale, z czerwoną brodą i włosami i w czymś na głowie, co przypominało skrzyżowanie czapki z daszkiem, korony i kuli dyskotekowej. Muzycznie było dużo lepiej niż się spodziewałam i wówczas to, czyli w zeszły piątek stwierdziłam, że ten wyjazd to jest to, czego mi było trzeba (sam pobyt w dużym mieście był dawno nie odczuwaną sensacją, której braku wcześniej nie zauważałam), i że jednak chcę pojechać na Tricky'ego no matter what. Z tym postanowieniem wróciłam do domu.

W poniedziałek poczyniłam internetowe badania gruntu pod wyjazd. Ostatecznie uznałam, że najlepszą, choć nieprzyjemną opcją będzie wyjazd do Londynu na piątkowy koncert i zostanie tam na noc, a następnie zmuszenie się do jakiegoś zwiedzania w sobotę, mimo że po zeszłomiesięcznym pobycie w Lądku w ogóle nie miałam na to ochoty. Przejrzałam hostele, dojazd tam i z powrotem, zapisałam wszystko w ulubionych i poszłam spać. We wtorek przystąpiłam do finalizacji. Weszłam na stronę klubu, dodałam do koszyka bilet na koncert i... okazało się, że muszę najpierw zarejestrować moją kartę online. Pierwszy odruch zniecierpliwienia, ale co począć, grzecznie wypełniam przydługi formularz, klikam submit... i okazuje się, że karty nie można zarejestrować, bo dane się nie zgadzają. Ponowne zniecierpliwienie. Po kilku próbach rejestracji i przejrzeniu wszystkich papierów z banku, loguję się na konto i odkrywam, że mam debet. No faktycznie, byłam pewna, że mam jeszcze 48 funtów ale przecież podejmowałam 50 w Sheffield. Bilans: -1,39. Nic to, myślę sobie, zachowam spokój, jutro po pracy poproszę Helen, żeby zapłaciła za hostel i bilet. Niestety, "jutro" wystąpił zonk - Helen jeszcze nie było, zanim ja wyszłam, a jak wróciłam, to nie było jej już, bo miała umówione spotkanie. Ok, w środę też jest dzień. Niestety, dzień był, czego nie można powiedzieć o internecie w domu. Wówczas uznałam, że może jednak zamiast piątku w Londynie postawię na sobotę w Portsmouth. Zapaliłam się nawet do tego pomysłu - nie musiałabym brać wolnego, a pobyt nad morzem zaczął wydawać się ekscytujący. Udało mi się nawet, w rzadkich chwilach działania internetu znaleźć jakiś hostel do zaakceptowania. Niestety gdy Helen wróciła tego dnia ze spotkania, netu znowu nie było. Zaczęłam się denerwować. W czwartek w robocie bezczelnie szukałam noclegu w Portsmouth poza przerwą na lunch, bo Helen miała tego dnia spotkanie i powiedziała, że może zrobić dla mnie płatności w przerwie. Jak na złość, Linda zarzuciła mnie tego dnia pracą, a podczas przerwy Helen net w pracy wysiadł. Rozpacz. Po powrocie do domu rzuciłam się do laptopa. Brak netu. Później - nagły powrót sieci, szybki rzut oka na noclegi nad morzem - wyboru zero. Zatem szybki rzut oka na stronę Tricky'ego by sprawdzić, czy zupełnym przypadkiem nie ma innego koncertu w Anglii later this year, albo przynajmniej w Berlinie (zawsze można odwiedzić Eylema). W UK ani Berlinie niestety nie, ale za to 4-7.11 trzy razy w Polsce tak. Kurwa. Rezygnacja. Dlaczego mnie to spotyka. Dzika myśl - może jednak by tak wpaść na weekend do Krakowa? Jeszcze 2 tygodnie na podjęcie decyzji, i tak muszę poczekać, aż pensja spłynie.

Piątek rano - do pracy idę przybita. Linda pyta o koncert, odpowiadam pobieżnie, że w Londynie i Portsmouth noclegów brak, bez wdawania się w szczegóły. Linda pokazuje mi jakieś strony z noclegami u rodzin. Nadzieja odżywa. Szybki risercz i telefony do właścicieli. Nadzieja umiera ponownie. Kurwica mnie strzela gdy słyszę, jak Linda przez telefon opowiada Ericowi o tym, że nie jadę na koncert. Moja porażka urasta do wydarzenia dnia. Jakiś czas później Jon pyta o koncert. W skrócie zapodaję bolesną historię o tym, jak to nie udało mi się go zobaczyć w UK, a on w zamian bezczelnie przyjeżdża do Polski. Godzinę później na kompie Jona szukamy najbliższych koncertów w Birmingham. Linkin Park i 30 Seconds To Mars wzbudzają obopólne zainteresowanie, ale lepiej się nie nastawiać i nie robić sobie nadziei. Przy okazji znowu schodzi na Tricky'ego. W pół godziny Jon znajduje mi najdogodniejszy lot do Polski na jeden z koncertów i mówi "You should do it!". Maybe I should. Poczekajmy na pay day. Niczego nie wykluczam. I pomyśleć, wszystko tylko przez to, że zakochałam się w wykonaniu "Past mistake" na żywo na Open'erze...

sobota, 23 października 2010

Wracając wczoraj wieczorem do domu ujrzałam porzuconą na parkingu pustą puszkę po Tyskim i poczułam się jak w domu:)

poniedziałek, 11 października 2010

Dziś karmiłam Jamesa mielonymi. Zjadł, podziękował i powiedział, że dobre. Prawdziwy angielski dżentelmen.

niedziela, 10 października 2010

W poszukiwaniu różowej żyrafy

Helen and James are officially back together. Nie wiem, co ze sprzedażą domu, ale ona ma się wkrótce znowu wprowadzić. Z kotami.

Zwiedzanie atrakcji turystycznych Worcester - The Commandery i katedry od środka - w towarzystwie Bryana było naprawdę spoko. W Commandery zeszły nam 2 godziny, a można tam siedzieć dużo dłużej. W katedrze szukałam na witrażach różowej żyrafy. Iliana twierdziła, że zwierzak tam jest, ale niestety nie udało mi się go wypatrzyć. Trafiliśmy za to na próbę chóru i orkiestry, więc zupełnie jakbyśmy zaliczyli darmowy koncert. Wdrapaliśmy się też na wieżę katedry po cholernie niewygodnych wijących się schodach, w dodatku im wyżej, tym węższa stawała się wieża - nie polecam nikomu, kto ma klaustrofobię. Niemniej jednak po zejściu otrzymałam certyfikat potwierdzający odbycie tej ekscytującej wycieczki na szczyt, zatem wyczyn został udokumentowany i mam to na papierze.

Wieczorem poszliśmy na imprezę urodzinową Gregga (znajomego Helen, a jakże), która odbywała się w klimacie lat 90. Pierwsze pozytywne odkrycie - Staropramen z nalewaka. Do tego, że mają Leffe i Stella Artois zdążyłam się już przyzwyczaić. Ogólnie plan był taki, że po jednym (mieliśmy tam być tylko do około 22), góra dwóch Staropramenach wrócę grzecznie do domu. Impreza w rytmach Beastie Boys i Apollo 440 rozkręciła się jednak naprawdę pozytywnie. Skończyło się na 4,5 piwach. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz wypiłam tyle, do tego w tak krótkim czasie! Muszę za to zapamiętać, żeby więcej tego nie robić. Pożałowałam zaraz po powrocie do domu.

wtorek, 5 października 2010

The break-up

W czwartek, kilka dni po zastaniu ich wtulonych w siebie na kanapie, Helen zerwała z Jamesem. W sobotę zabrała swoje rzeczy i koty. U Jamesa nastąpiła faza roszczeń oraz 'możesz mi skoczyć', od razu (następnego dnia!) przystąpił do sprzedaży domu, w którym mieszkamy.
W tej chwili siedzą razem za zamkniętymi drzwiami już trzecią godzinę i zaśmiewają się z czegoś. wtf?

Godzinę później: update. Z pokoju, w którym już dłuższy czas temu śmiechy ustały, natomiast światło zostało zgaszone, wyłoniła się Helen w sukience założonej na gołe ciało, bez rajstop. Przychodząc tutaj, zdecydowanie była kompletnie ubrana. Jeśli zostanie na noc, to ja już naprawdę nie nadążam...

sobota, 2 października 2010

Odwiedziłam dziś karaibską restaurację w Birmingham i przez dłuższy czas byłam tam jedyną białą osobą. Dosyć dziwne uczucie.

piątek, 1 października 2010

Tuesday night is gay night in Worcester

Bryana poznałam w niedzielę. Miałam już wychodzić z Acoustic Lunch zmęczona pobytem w klubie w towarzystwie znajomych Helen, którzy co do jednego są starsi ode mnie (nowość w moim życiu - być najmłodszą w grupie), matek z dziećmi i kobiet po 50-tce, kiedy on się dosiadł. Rozmowa była zaledwie miła dopóki nie okazało się, że Bryan jest Jamajczykiem. Naturalnie, od razu doszło do wymiany zdań na temat reggae i okolic, która skończyła się na "if you give me your phone number, I can text you if there's something interesting going on in the city".
Każdy, kto mnie dobrze zna wie, że jestem ostatnią osobą, która dałaby dopiero co poznanemu facetowi numer telefonu. Niemniej jednak oferta informacji imprezowej była wystarczająco kusząca, by jej ulec. Potem okazało się, że idziemy do domu w tym samym kierunku, zatem wyszliśmy razem. Zaowocowało to odrzuconym przeze mnie zaproszeniem na gorącą czekoladę po drodze ("hot chocolate" w ustach ciemnoskórych osób brzmi zawsze jakoś inaczej, z lekką nutką added value). Po powrocie do domu pomyślałam nawet, że uznał to pewnie za objaw braku zainteresowania, toteż nie spodziewałam się odzewu. Sms z ponownym zaproszeniem na hot drink wieczorem przyszedł już we wtorek i po namyśle spotkał się z łaskawym przyjęciem.
W połowie mojego cappuccino on już zaproponował spacer (najwyraźniej konwersacja nie wydała mu się wystarczająco pasjonująca). Mieliśmy iść obejrzeć pewną łódkę, której zdjęcie miał na komórce (urocze w jakiś dziwaczny sposób) w miejsce, które znałam, niestety okazało się, że wybrał trasę, która jest mi obca, w zaułkach jest ciemno i pusto, a z nieba pada dość obfity deszcz. Później było już tylko ciekawiej - co chwila wybierał drogę, co do której sam nie był pewien (na szczęście zawsze okazywała się właściwa), po kwadransie szybkiego marszu wzdłuż kanału rzecznego (czyli około 1/3 dystansu) prawie przestałam się odzywać bo dostałam zadyszki i przypomniała mi się historia choroby na astmę krążąca w rodzinie. W momencie przechodzenia na drugą stronę zatoki po mokrej, wąskiej, słabo zabezpieczonej i nieoświetlonej kładce (jedyna droga) pomyślałam, że jeśli przetrwam ten spacer, to nic mi już nie straszne. Szczęśliwie dotarłam do domu, pożegnania hugiem i "I'll text you some time", co uznałam za oznakę niepowodzenia naszej night out.
Kolejny sms przyszedł następnego wieczora. Jednak nie popadam w nadmierny optymizm. W końcu, jak Bryan sam mnie poinformował, we wtorek wieczorem na miasto wychodzą geje. To daje do myślenia... ;)

sobota, 25 września 2010

Injection moulding, Rich Clarke i inne takie

Od czego by tu zacząć? Nazbierało się...

Praca. Erica nie ma, Linda w ramach dbania o to, bym się nie nudziła zleciła mi znalezienie polskich firm zajmujących się formowaniem wtryskowym, które mogłyby produkować szufle do zbierania końskiego łajna dla tutejszej firmy. Temat samograj. Spędziłam nad tym jeden cały dzień, przejrzawszy bankowo ponad tysiąc stron producentów części z plastiku, zapoznałam się z terminami takimi jak clamping force i ogólnie myślałam, że zwariuję. Następnego dnia w ramach zwalczania monotonii zlecono mi robotę papierkową. Ale nie taką zwykłą. Najpierw złożyłam 49 teczek, następnie nakleiłam na nie naklejki. Potem posortowałam stos około tysiąca ulotek w kilka mniejszych stosów, następnie włożyłam po jednej ulotce z każdego stosika do każdej z teczek. Sortowanie odbywało się w pozycji stojącej, bo nawet moje krzesło było zawalone papierem, zatem rozbolał mnie kręgosłup. W poniedziałek muszę jeszcze zebrać i włożyć do każdej teczki wizytówki. Podsumowując: jeśli kiedykolwiek nie docenialiście pracy swoich stażystów, zacznijcie to robić! Jest ciężka!

W pracy z ludźmi powoli coraz lepiej, Iliana zaprosiła mnie do kina (ale Incepcję już widziałam), Shernel z Barbadosu o uroczym karaibskim akcencie obiecała mi jakieś jamajskie baunsy kiedyś w Birmingham. Od czasu do czasu wpada Richard, który mieszkał 5 lat w Krakowie i nadal mówi trochę po polsku, czym sprawił mi sporą przyjemność:) Jon, jak się okazało, wyprowadził się z mojej okolicy w zeszły weekend, poza tym piecze fantastyczne ciasta, zna się wybitnie na ogrodnictwie, zatem z pewnością jest gejem;) Ciasta wzięły się z okazji MacMillan Coffee Morning, eventu charytatywnego, gdzie ludzie za donation mogą mieć kawę i ciasto. No i to ciasto właśnie ludzie wczoraj przynieśli, niektórzy kupne, inni własnoręcznie upieczone (co ciekawe, własne wypieki przynieśli wyłącznie mężczyźni...).

W środę poszłam z Helen i Jamesem na koncert do lokalnego pubu. Małe miejsce, pełne ludzi starszych ode mnie - zero młodzieży, przynajmniej tego wieczora, ogólnie dziwne uczucie. Chyba wszyscy świeżo upieczeni studenci upijali się gdzieś indziej. Siedziałam sobie, patrzyłam jak co chwila ktoś macha do jakiejś właśnie zauważonej osoby, i po raz pierwszy od przybycia na Wyspy zatęskniłam za domem, a konkretnie za znajomymi. Zwłaszcza, że repertuar muzyczny był akustyczny i delikatny, więc wpędzał w refleksyjny nastrój - przynajmniej jeśli chodzi o pierwszego wykonawcę, Richarda Clarke'a, który bardzo fajnie grał - można go posłuchać tu: http://www.myspace.com/richardclarkemusic. Potem wystąpiła zgraja troszkę już starych dziadków z wokalistką (okazało się, że ani ja, ani James nie lubimy śpiewających kobiet - to stwierdzenie ogólne, oczywiście są wyjątki - i obojgu nam się ten zespół nie podobał), którzy zagrali wszystkiego jedną naprawdę fajną pisenkę, cover czegoś, co lubiłam w dzieciństwie: http://www.youtube.com/watch?v=7AsId-qVIb4.

No i to by chyba było na tyle na dziś:)

wtorek, 21 września 2010

hmy

Z ciekawostek - oto, co można znaleźć w ichniejszym Rossmannie: ladies and gentlemen, I give you - the bottom wiper!

http://www.boots.com/en/Homecraft-Buckingham-Easywipe-Bottom-Wiper_980944/?exploreAttributes=-_--_--_--_-Pharmacy%20%26%20Health%20%3E%20Shop%20by%20product%20%3E%20Health%20Equipment%20%3E%20Mobility%20%26%20Daily%20Living%20Aids%20%3E%20Toileting%20%3E%20Bottom%20Wipers-_--_-List-_--_--_--_-Left%20Nav-

PS. Długość linka mnie rozwala

;]

Chyba nastąpiło przełamanie lodów. Zaczęło się prawdopodobnie od tego, że przyniosłam wczoraj Jamesowi Tyskie (w Tesco Express mieli tylko to, ale w dużym Tesku mają też Żywca i Lecha). Dziś zaproponował mi gin z tonikiem, a następnie zioło.
Komenty:
1. ciekawe, co powiedziałby Eric na to, że geeky James pali trawę (ja sama byłam zaskoczona)
2. ciekawe, czy to od zioła J czasem śmieje się jak poparzony oglądając seriale
3. strasznie szybko spalił tego pota, nawet nie zdążyłam notki skończyć:P

Co do pracy, czasami mam wrażenie, że połowa ludzi w biurze nie potrafi obsługiwać kompa i zwracają się do Justina - our IT guy, trochę nawet podobny do Mossa:P - z byle głupotą, po czym on przychodzi, stawia diagnozę polegającą zwykle na wykonaniu jednego prostego kliknięcia myszką gdzieś indziej i wraca za swoje biurko. Jeśli lamerstwo współpracowników go wkurza, to nie daje tego po sobie poznać.

poniedziałek, 20 września 2010

niedziela, 19 września 2010

Prysznic został zawieszony. Komentarzy odnośnie gigantycznych zacieków na ścianie brak. Albo nie zauważył, albo naprawdę jest very laid back.

Ogólnie fakt, że James potrafi zawiesić na ścianie uchwyt do prysznica zasługuje na prawdziwy szacun (reklama Leroy Merlin - bodajże - się przypomina, bądź bohaterem we własnym domu). Umie też ponoć zabijać pająki i jest zdobywcą sporej liczby trofeów sportowych (gra w piłkę, i to dla dwóch drużyn). Wow.

A ja nie spowodowałam dziś żadnej katastrofy, i mam nadzieję, że po wyjściu z łazienki po kąpieli będę mogła powiedzieć to samo... :)

sobota, 18 września 2010

Gapowatości c.d....

Otóż dziś pojechałam na zakupy z Helen i co się okazało? Nie wzięłam portfela! Przepakowywałam się z pracowej torby do casualowej, no i włożyłam tam wszystko poza tym, co na zakupach najbardziej potrzebne... Zastanawiam się, czy już zdążyli mnie obkomentować jako hopelessly clumsy. Dodatkowo - ale tego jeszcze nie widzieli - zachlapałam prysznicem ścianę w mojej mikrołazience (ale to tylko poniekąd moja wina - prysznic nie jest przymocowany do ściany, łatwo wyślizguje się z dłoni, zasłona nie obejmuje całej wanny a na ścianach użyto farby, na której odznacza się najmniejszy zaciek, o który w łazience nietrudno - zwłaszcza jeśli są w niej takie głupie rozpryskujące wodę krany; w kuchni też jest taki kran) i został na niej olbrzymi zaciek. Pewnego pięknego dnia James wejdzie tam, aby zamontować mi na ścianie prysznic, i odkryje wstydliwą prawdę. Koszmar. Can it get any worse than that? Sure it can... ciekawe, co mi się jeszcze przydarzy... Dziwne, w domu mi się to nie przytrafia.

Przy okazji - James, z którym mieszkam, i Helen, z którą pracuję, byli parą i mieszkali wspólnie, po czym postanowili zafundować sobie a little break, skutkiem czego ona wróciła do rodziców. Przyjeżdża jednak często, wczoraj zaś została na noc. Naturalnie, w moim łóżku nie spała. Wczoraj chcąc im powiedzieć dobranoc nakryłam ich wtulonych w siebie na kanapie. Szczęściem nie miałam akurat soczewek, więc nie dojrzałam jak bardzo sytuacja była zaawansowana. W każdym razie, byli w ubraniach. Boję się teraz wchodzić do nich gdy są razem. H i J ogólnie od początku mojego pobytu tutaj zachowują się jak para, ciekawe kiedy ona ponownie się wprowadzi - jestem pewna, że tak będzie. In fact, zastanawiam się, czy oni już do siebie nie wrócili.

Z optymistycznych rzeczy - zrobiłam dziś pranie a pralka nie wybuchła i nie ciekła, ugotowałam zupę, która nie wykipiała i w dodatku nadawała się do jedzenia (choć w ramach eksperymentu nie wrzuciłam do niej ziemniaków i z warzyw pływały w niej tylko strzępy marchewki i pietruszki, wyjętych wcześniej z wywaru).

Drugi dzień w pracy

Tego ranka dla odmiany - brzydko powiem, ale taka prawda - po prostu zjebałam się ze schodów. Narobiłam takiego hałasu, że chyba obudziłam Jamesa (mam gorącą nadzieję, że to ten rumor go obudził i że nie był w stanie go zidentyfikować albo myślał, że to koty - jeśli nie spał i to słyszał, i zorientował się co to - to byłoby mi bardzo wstyd:P Na szczęście nic nie powiedział). Mój pokój mieści się na pierwszym piętrze i wiodą do niego strome, wąskie schody - stopień jest węższy niż moja stopa. Gdy je pierwszy raz ujrzałam pomyślałam sobie, jak łatwo będzie zjebać się z nich po pijaku. No więc szybko okazało się, że wcale nie trzeba być pijanym.

Dziś miałam spotkanie dotyczące jednego z moich głównych zadań - edycji strony Central Europe Link, prowadzonej przez Izbę. Szybko okazało się, że będzie to bardzo czasochłonne - jak stwierdził Eric, mogłabym zajmować się przez 3 miesiące tylko tym i pewnie bym się zbytnio nie nudziła. Ogólnie zresztą już wcześniej ostrzegał mnie, że o nudę tu trudno. Pomysły i potrzeby sypały się na spotkaniu jak z rękawa, co Linda kwitowała błyskawicznym "you will do it". "it's your job now." "you're responsible for this." Generally, tchnięcie życia w stronę (czyli zwiększenie liczby wejść itp - coś tam się pamięta o SEM/SEO z praktyk w Blueranku;)) jest my sole challenge, i ogólnie ma to być my baby. Sounds fine to me. Problem w tym, że Linda jest - piszę jest, bo widać to było już od pierwszej chwili - ostra, wymagająca i oczekująca natychmiastowego podjęcia działań, i trochę się jej boję, no i tego, że nie sprostam jej wymaganiom. A poza tym ponoć jest bardzo miła i zabawna. Tomek ją uwielbiał (i vice versa z tego co słyszałam).

Jutro weekend, czyli zakupy, pranie, gotowanie, sprzątanie, prasowanie - jak w domu. Może i jakieś zwiedzanie - w końcu obiecałam mamie jakieś zdjęcia... Póki co mam tylko zdjęcia kotów.

Pierwszy dzień w pracy

Na dzień dobry spaliłam tosty. W domu nadal unosi się dym (okna trudno otworzyć ze względu na wszędobylskie koty, które koniecznie chcą się nimi wydostać na zewnątrz). No nic. Jadę do pracy.

Here I am. Eric i Tomek zapewniali, że wszyscy są tu bardzo mili, i tak też i jest (miła jest zdeydowana większość z tej połowy osób, które poznałam). Ludzie są w różnym wieku, nasz zespół w Urzędzie jest zdecydowanie młodszy. Wszyscy (ok. 30 osób, może więcej) siedzą w jednym pokoju, nie ma tu żadnych ścian, które odgradzałyby nas od innych. Wszyscy gadają, jest głośno i nie ma radia. Inny świat. Coś mi mówi, że po 3 miesiącach z rozkoszą wrócę do mojego trzyosobowego pokoju. Na domiar złego moje krzesło przy biurku jest zepsute. Bu.

Ludzie, jak wspomniałam, są ujmująco mili i pomocni - przynajmniej kobiety. Jest tu też jedyny (z tych osób, które dziś są w pracy) obiektywnie - czyli według ogólnych kryteriów, które jednak nie są w zgodzie z moim gustem - ujmując przystojniak, Jon. Jon jest wysoki, szczupły i odpicowany jak z żurnala. Wygląda jak idealny bohater serialu o prawnikach lub korpo-yuppies. Jest też widocznie odpychający. Wydał mi się od pierwszej chwili (zapewne niesłusznie - czas pokaże) wyniosłym bubkiem. Siedzi po drugiej stronie pokoju więc nie mam z nim bezpośredniego kontaktu wzrokowego, niestety cały dzień stał przy biurkach dziewczyn siedzących obok mnie i stresował mnie nieznośnie. Nawet głos ma odpychający. Zdjęcie na stronie też ma takie, że sądząc po nim nie chciałabym go spotkać w ciemnej uliczce. Ale z pewnością deep down inside jest very friendly. Niestety mieszka ponoć gdzieś blisko mnie i istnieje niebezpieczeństwo, że pewnego pięknego dnia podwiezie mnie do pracy.

Ano właśnie, podwożenie. Tu każdy chce mnie podwozić, albo deklaruje że może to zrobić when asked. Jako że nie przywykłam prosić nikogo o pomoc i generalnie wolę być samowystarczalna, niechętnie z tego korzystam - poza tym, kiedyś w końcu muszę zapoznać się z transportem autobusowym:) Przypomniało mi się jednak, że Tomka też podwoziła do pracy jakaś kobieta, zanim się przeprowadził poza miasto i zaczął dojeżdżać rowerem. Oni zresztą wszyscy się tu podwożą, więc zaczęłam się zastanawiać, czy nie korzystanie z podwózki nie zostanie przypadkiem odebrane jako nieuprzejme. Straszny problem :)

środa, 15 września 2010

Chapter 2. Worcester.

Day 1.

Najważniejsze – wifi w domu działa! Miałam poważne obawy po problemach w hotelu, ale tu wszystko gra i buczy. James, z którym mieszkam, jest troszkę nieżyciowy (jak to określił Eric, „geeky”), za to Helen – jego aktualnie była/ponownie przyszła/w separacji dziewczyna będzie wpadać od czasu do czasu. Pracuje w Izbie, co jest b. dogodne.
Obserwacja: ludzie w Anglii najwyraźniej nie mają problemów z wywalaniem przed obcymi szczegółów swojego życia prywatnego. Moja niedoszła gospodyni Jackie bez oporów opowiedziała Ericowi o swoich rozwodzących się lokatorach (moich niedoszłych flat mates) oraz że sama jest rozwódką, Helen wtajemniczyła Erica w swoją i Jamesa sytuację osobistą, po czym bez oporów opowiedziała o tym mnie (co jest w miarę zrozumiałe, jako że będę z nim/nimi mieszkać, niemniej jednak…).
Głodna jestem, w kuchni mnóstwo sprzętów, których nie umiem używać, domem rządzą dwa koty czyli jestem szczęśliwa:)

Day 2.

Założyłam konto w banku (pani pochwaliła mój angielski), kupiłam ogórki kiszone (niedaleko mam 3 polskie sklepy), wokół pełno różnokolorowych sąsiadów (śniadzi młodzieńcy na rogu uliczki lekko mnie dziś wystraszyli), jutro do Anglii przyjeżdża papież, będzie m.in. w Birmingham – w życiu nie byłam tak blisko żadnego papieża!:) A, nie, byłam, i to o wiele bliżej. Cofam.

Chapter 1. London.

Day 1.

Podróż samolotem – nic przyjemnego. Źle znoszę skoki ciśnienia. Podobne efekty daje ciągnięcie 20-kilowej torby. Nie chce się przez to wieczorem wychodzić już nigdzie z hotelu. Niemniej jednak wrodzona ludzka skłonność do wyglądania przez okno zwycięża – następnym razem siadam przy szybie:)
W samym Londynie – mega miłe wrażenia po wsiąściu do metra: mnóstwo przystojnych facetów!!! Oczywiście, żaden z nich nie był biały. Jeden taki siedział naprzeciwko mnie i męczył swoim widokiem przez dobre 14 stacji. Przypominał mi mojego ex Marcina. Był super.
Jutro rano planujemy małe zwiedzanie – stoisko polskie na Thames Festival ma dobrą lokalizację, niedaleko m.in. Tower, Parlament, Downing Street i znane mosty. Ciekawe ile uda nam się zobaczyć. A potem – 10 godzin na stoisku. Mam cichą nadzieję, że zainteresowanie będzie żadne:)

Day 2.

Dziś akcent patriotyczny - moje serce podbił polski akordeonista (choć z wyglądu – kruczoczarne owłosienie - przypominał raczej jakiegoś bladawego południowca, a i po cygańsku śpiewał podejrzanie dobrze) z zespołu folkowego, kóry grał na stoisku obok naszego. Akurat polskich piosenek w repertuarze mieli niewiele (słyszałam jedną), a folklor reprezentowali raczej bałkański i żydowski, ale grali świetnie i gromadzili tłumy. Nic dziwnego, bo ładne chłopaki były. Mnie wystarczyło gapienie się na ognistookiego showmana z akordeonem. Przypominał mi R., i pewnie też był młodszy. Takie jakieś zboczenie, że znowu ktoś mi się do niego wydaje podobny.
Wieczór – okazuje się, że nie mogę się połączyć z internetem. Nie wiem, co jest grane, a nie mam się jak skontaktować z Andrzejem – bo przecież nie ma internetu. Ciężka frustracja na koniec męczącego dnia.

Day 3.

Bardzo słonecznie. Wreszcie zobaczyłam coś ładnego w Londynie (mowa o Tower Bridge). Sama Tower – nic ciekawego. Podobnie jak Big Ben, lepiej wygląda w telewizji. No i okazało się, że i biali londyńczycy bywają przystojni. That’s a plus. Niestety akordeonisty i reszty zespołu (ani obsługi ich stoiska) dziś brak. Bu.
Dziś zmiana lokalizacji – przenosiny z hotelu do hostelu. Niezła przepaść, głównie jeśli chodzi o łazienkę. Mam nadzieję, że wytrzymam.

Day 4 & 5.

W pokoju hostelowym nie działa żadne gniazdko elektryczne, współlokatorka na zmianę kaszle i chrapie. Jeden z kiblo-pryszniców masakrycznie śmierdzi. Noce nieprzespane, bo ludzie co chwila walą drzwiami od pokojów. Chcę już wyjechać!