sobota, 25 września 2010

Injection moulding, Rich Clarke i inne takie

Od czego by tu zacząć? Nazbierało się...

Praca. Erica nie ma, Linda w ramach dbania o to, bym się nie nudziła zleciła mi znalezienie polskich firm zajmujących się formowaniem wtryskowym, które mogłyby produkować szufle do zbierania końskiego łajna dla tutejszej firmy. Temat samograj. Spędziłam nad tym jeden cały dzień, przejrzawszy bankowo ponad tysiąc stron producentów części z plastiku, zapoznałam się z terminami takimi jak clamping force i ogólnie myślałam, że zwariuję. Następnego dnia w ramach zwalczania monotonii zlecono mi robotę papierkową. Ale nie taką zwykłą. Najpierw złożyłam 49 teczek, następnie nakleiłam na nie naklejki. Potem posortowałam stos około tysiąca ulotek w kilka mniejszych stosów, następnie włożyłam po jednej ulotce z każdego stosika do każdej z teczek. Sortowanie odbywało się w pozycji stojącej, bo nawet moje krzesło było zawalone papierem, zatem rozbolał mnie kręgosłup. W poniedziałek muszę jeszcze zebrać i włożyć do każdej teczki wizytówki. Podsumowując: jeśli kiedykolwiek nie docenialiście pracy swoich stażystów, zacznijcie to robić! Jest ciężka!

W pracy z ludźmi powoli coraz lepiej, Iliana zaprosiła mnie do kina (ale Incepcję już widziałam), Shernel z Barbadosu o uroczym karaibskim akcencie obiecała mi jakieś jamajskie baunsy kiedyś w Birmingham. Od czasu do czasu wpada Richard, który mieszkał 5 lat w Krakowie i nadal mówi trochę po polsku, czym sprawił mi sporą przyjemność:) Jon, jak się okazało, wyprowadził się z mojej okolicy w zeszły weekend, poza tym piecze fantastyczne ciasta, zna się wybitnie na ogrodnictwie, zatem z pewnością jest gejem;) Ciasta wzięły się z okazji MacMillan Coffee Morning, eventu charytatywnego, gdzie ludzie za donation mogą mieć kawę i ciasto. No i to ciasto właśnie ludzie wczoraj przynieśli, niektórzy kupne, inni własnoręcznie upieczone (co ciekawe, własne wypieki przynieśli wyłącznie mężczyźni...).

W środę poszłam z Helen i Jamesem na koncert do lokalnego pubu. Małe miejsce, pełne ludzi starszych ode mnie - zero młodzieży, przynajmniej tego wieczora, ogólnie dziwne uczucie. Chyba wszyscy świeżo upieczeni studenci upijali się gdzieś indziej. Siedziałam sobie, patrzyłam jak co chwila ktoś macha do jakiejś właśnie zauważonej osoby, i po raz pierwszy od przybycia na Wyspy zatęskniłam za domem, a konkretnie za znajomymi. Zwłaszcza, że repertuar muzyczny był akustyczny i delikatny, więc wpędzał w refleksyjny nastrój - przynajmniej jeśli chodzi o pierwszego wykonawcę, Richarda Clarke'a, który bardzo fajnie grał - można go posłuchać tu: http://www.myspace.com/richardclarkemusic. Potem wystąpiła zgraja troszkę już starych dziadków z wokalistką (okazało się, że ani ja, ani James nie lubimy śpiewających kobiet - to stwierdzenie ogólne, oczywiście są wyjątki - i obojgu nam się ten zespół nie podobał), którzy zagrali wszystkiego jedną naprawdę fajną pisenkę, cover czegoś, co lubiłam w dzieciństwie: http://www.youtube.com/watch?v=7AsId-qVIb4.

No i to by chyba było na tyle na dziś:)

wtorek, 21 września 2010

hmy

Z ciekawostek - oto, co można znaleźć w ichniejszym Rossmannie: ladies and gentlemen, I give you - the bottom wiper!

http://www.boots.com/en/Homecraft-Buckingham-Easywipe-Bottom-Wiper_980944/?exploreAttributes=-_--_--_--_-Pharmacy%20%26%20Health%20%3E%20Shop%20by%20product%20%3E%20Health%20Equipment%20%3E%20Mobility%20%26%20Daily%20Living%20Aids%20%3E%20Toileting%20%3E%20Bottom%20Wipers-_--_-List-_--_--_--_-Left%20Nav-

PS. Długość linka mnie rozwala

;]

Chyba nastąpiło przełamanie lodów. Zaczęło się prawdopodobnie od tego, że przyniosłam wczoraj Jamesowi Tyskie (w Tesco Express mieli tylko to, ale w dużym Tesku mają też Żywca i Lecha). Dziś zaproponował mi gin z tonikiem, a następnie zioło.
Komenty:
1. ciekawe, co powiedziałby Eric na to, że geeky James pali trawę (ja sama byłam zaskoczona)
2. ciekawe, czy to od zioła J czasem śmieje się jak poparzony oglądając seriale
3. strasznie szybko spalił tego pota, nawet nie zdążyłam notki skończyć:P

Co do pracy, czasami mam wrażenie, że połowa ludzi w biurze nie potrafi obsługiwać kompa i zwracają się do Justina - our IT guy, trochę nawet podobny do Mossa:P - z byle głupotą, po czym on przychodzi, stawia diagnozę polegającą zwykle na wykonaniu jednego prostego kliknięcia myszką gdzieś indziej i wraca za swoje biurko. Jeśli lamerstwo współpracowników go wkurza, to nie daje tego po sobie poznać.

poniedziałek, 20 września 2010

niedziela, 19 września 2010

Prysznic został zawieszony. Komentarzy odnośnie gigantycznych zacieków na ścianie brak. Albo nie zauważył, albo naprawdę jest very laid back.

Ogólnie fakt, że James potrafi zawiesić na ścianie uchwyt do prysznica zasługuje na prawdziwy szacun (reklama Leroy Merlin - bodajże - się przypomina, bądź bohaterem we własnym domu). Umie też ponoć zabijać pająki i jest zdobywcą sporej liczby trofeów sportowych (gra w piłkę, i to dla dwóch drużyn). Wow.

A ja nie spowodowałam dziś żadnej katastrofy, i mam nadzieję, że po wyjściu z łazienki po kąpieli będę mogła powiedzieć to samo... :)

sobota, 18 września 2010

Gapowatości c.d....

Otóż dziś pojechałam na zakupy z Helen i co się okazało? Nie wzięłam portfela! Przepakowywałam się z pracowej torby do casualowej, no i włożyłam tam wszystko poza tym, co na zakupach najbardziej potrzebne... Zastanawiam się, czy już zdążyli mnie obkomentować jako hopelessly clumsy. Dodatkowo - ale tego jeszcze nie widzieli - zachlapałam prysznicem ścianę w mojej mikrołazience (ale to tylko poniekąd moja wina - prysznic nie jest przymocowany do ściany, łatwo wyślizguje się z dłoni, zasłona nie obejmuje całej wanny a na ścianach użyto farby, na której odznacza się najmniejszy zaciek, o który w łazience nietrudno - zwłaszcza jeśli są w niej takie głupie rozpryskujące wodę krany; w kuchni też jest taki kran) i został na niej olbrzymi zaciek. Pewnego pięknego dnia James wejdzie tam, aby zamontować mi na ścianie prysznic, i odkryje wstydliwą prawdę. Koszmar. Can it get any worse than that? Sure it can... ciekawe, co mi się jeszcze przydarzy... Dziwne, w domu mi się to nie przytrafia.

Przy okazji - James, z którym mieszkam, i Helen, z którą pracuję, byli parą i mieszkali wspólnie, po czym postanowili zafundować sobie a little break, skutkiem czego ona wróciła do rodziców. Przyjeżdża jednak często, wczoraj zaś została na noc. Naturalnie, w moim łóżku nie spała. Wczoraj chcąc im powiedzieć dobranoc nakryłam ich wtulonych w siebie na kanapie. Szczęściem nie miałam akurat soczewek, więc nie dojrzałam jak bardzo sytuacja była zaawansowana. W każdym razie, byli w ubraniach. Boję się teraz wchodzić do nich gdy są razem. H i J ogólnie od początku mojego pobytu tutaj zachowują się jak para, ciekawe kiedy ona ponownie się wprowadzi - jestem pewna, że tak będzie. In fact, zastanawiam się, czy oni już do siebie nie wrócili.

Z optymistycznych rzeczy - zrobiłam dziś pranie a pralka nie wybuchła i nie ciekła, ugotowałam zupę, która nie wykipiała i w dodatku nadawała się do jedzenia (choć w ramach eksperymentu nie wrzuciłam do niej ziemniaków i z warzyw pływały w niej tylko strzępy marchewki i pietruszki, wyjętych wcześniej z wywaru).

Drugi dzień w pracy

Tego ranka dla odmiany - brzydko powiem, ale taka prawda - po prostu zjebałam się ze schodów. Narobiłam takiego hałasu, że chyba obudziłam Jamesa (mam gorącą nadzieję, że to ten rumor go obudził i że nie był w stanie go zidentyfikować albo myślał, że to koty - jeśli nie spał i to słyszał, i zorientował się co to - to byłoby mi bardzo wstyd:P Na szczęście nic nie powiedział). Mój pokój mieści się na pierwszym piętrze i wiodą do niego strome, wąskie schody - stopień jest węższy niż moja stopa. Gdy je pierwszy raz ujrzałam pomyślałam sobie, jak łatwo będzie zjebać się z nich po pijaku. No więc szybko okazało się, że wcale nie trzeba być pijanym.

Dziś miałam spotkanie dotyczące jednego z moich głównych zadań - edycji strony Central Europe Link, prowadzonej przez Izbę. Szybko okazało się, że będzie to bardzo czasochłonne - jak stwierdził Eric, mogłabym zajmować się przez 3 miesiące tylko tym i pewnie bym się zbytnio nie nudziła. Ogólnie zresztą już wcześniej ostrzegał mnie, że o nudę tu trudno. Pomysły i potrzeby sypały się na spotkaniu jak z rękawa, co Linda kwitowała błyskawicznym "you will do it". "it's your job now." "you're responsible for this." Generally, tchnięcie życia w stronę (czyli zwiększenie liczby wejść itp - coś tam się pamięta o SEM/SEO z praktyk w Blueranku;)) jest my sole challenge, i ogólnie ma to być my baby. Sounds fine to me. Problem w tym, że Linda jest - piszę jest, bo widać to było już od pierwszej chwili - ostra, wymagająca i oczekująca natychmiastowego podjęcia działań, i trochę się jej boję, no i tego, że nie sprostam jej wymaganiom. A poza tym ponoć jest bardzo miła i zabawna. Tomek ją uwielbiał (i vice versa z tego co słyszałam).

Jutro weekend, czyli zakupy, pranie, gotowanie, sprzątanie, prasowanie - jak w domu. Może i jakieś zwiedzanie - w końcu obiecałam mamie jakieś zdjęcia... Póki co mam tylko zdjęcia kotów.

Pierwszy dzień w pracy

Na dzień dobry spaliłam tosty. W domu nadal unosi się dym (okna trudno otworzyć ze względu na wszędobylskie koty, które koniecznie chcą się nimi wydostać na zewnątrz). No nic. Jadę do pracy.

Here I am. Eric i Tomek zapewniali, że wszyscy są tu bardzo mili, i tak też i jest (miła jest zdeydowana większość z tej połowy osób, które poznałam). Ludzie są w różnym wieku, nasz zespół w Urzędzie jest zdecydowanie młodszy. Wszyscy (ok. 30 osób, może więcej) siedzą w jednym pokoju, nie ma tu żadnych ścian, które odgradzałyby nas od innych. Wszyscy gadają, jest głośno i nie ma radia. Inny świat. Coś mi mówi, że po 3 miesiącach z rozkoszą wrócę do mojego trzyosobowego pokoju. Na domiar złego moje krzesło przy biurku jest zepsute. Bu.

Ludzie, jak wspomniałam, są ujmująco mili i pomocni - przynajmniej kobiety. Jest tu też jedyny (z tych osób, które dziś są w pracy) obiektywnie - czyli według ogólnych kryteriów, które jednak nie są w zgodzie z moim gustem - ujmując przystojniak, Jon. Jon jest wysoki, szczupły i odpicowany jak z żurnala. Wygląda jak idealny bohater serialu o prawnikach lub korpo-yuppies. Jest też widocznie odpychający. Wydał mi się od pierwszej chwili (zapewne niesłusznie - czas pokaże) wyniosłym bubkiem. Siedzi po drugiej stronie pokoju więc nie mam z nim bezpośredniego kontaktu wzrokowego, niestety cały dzień stał przy biurkach dziewczyn siedzących obok mnie i stresował mnie nieznośnie. Nawet głos ma odpychający. Zdjęcie na stronie też ma takie, że sądząc po nim nie chciałabym go spotkać w ciemnej uliczce. Ale z pewnością deep down inside jest very friendly. Niestety mieszka ponoć gdzieś blisko mnie i istnieje niebezpieczeństwo, że pewnego pięknego dnia podwiezie mnie do pracy.

Ano właśnie, podwożenie. Tu każdy chce mnie podwozić, albo deklaruje że może to zrobić when asked. Jako że nie przywykłam prosić nikogo o pomoc i generalnie wolę być samowystarczalna, niechętnie z tego korzystam - poza tym, kiedyś w końcu muszę zapoznać się z transportem autobusowym:) Przypomniało mi się jednak, że Tomka też podwoziła do pracy jakaś kobieta, zanim się przeprowadził poza miasto i zaczął dojeżdżać rowerem. Oni zresztą wszyscy się tu podwożą, więc zaczęłam się zastanawiać, czy nie korzystanie z podwózki nie zostanie przypadkiem odebrane jako nieuprzejme. Straszny problem :)

środa, 15 września 2010

Chapter 2. Worcester.

Day 1.

Najważniejsze – wifi w domu działa! Miałam poważne obawy po problemach w hotelu, ale tu wszystko gra i buczy. James, z którym mieszkam, jest troszkę nieżyciowy (jak to określił Eric, „geeky”), za to Helen – jego aktualnie była/ponownie przyszła/w separacji dziewczyna będzie wpadać od czasu do czasu. Pracuje w Izbie, co jest b. dogodne.
Obserwacja: ludzie w Anglii najwyraźniej nie mają problemów z wywalaniem przed obcymi szczegółów swojego życia prywatnego. Moja niedoszła gospodyni Jackie bez oporów opowiedziała Ericowi o swoich rozwodzących się lokatorach (moich niedoszłych flat mates) oraz że sama jest rozwódką, Helen wtajemniczyła Erica w swoją i Jamesa sytuację osobistą, po czym bez oporów opowiedziała o tym mnie (co jest w miarę zrozumiałe, jako że będę z nim/nimi mieszkać, niemniej jednak…).
Głodna jestem, w kuchni mnóstwo sprzętów, których nie umiem używać, domem rządzą dwa koty czyli jestem szczęśliwa:)

Day 2.

Założyłam konto w banku (pani pochwaliła mój angielski), kupiłam ogórki kiszone (niedaleko mam 3 polskie sklepy), wokół pełno różnokolorowych sąsiadów (śniadzi młodzieńcy na rogu uliczki lekko mnie dziś wystraszyli), jutro do Anglii przyjeżdża papież, będzie m.in. w Birmingham – w życiu nie byłam tak blisko żadnego papieża!:) A, nie, byłam, i to o wiele bliżej. Cofam.

Chapter 1. London.

Day 1.

Podróż samolotem – nic przyjemnego. Źle znoszę skoki ciśnienia. Podobne efekty daje ciągnięcie 20-kilowej torby. Nie chce się przez to wieczorem wychodzić już nigdzie z hotelu. Niemniej jednak wrodzona ludzka skłonność do wyglądania przez okno zwycięża – następnym razem siadam przy szybie:)
W samym Londynie – mega miłe wrażenia po wsiąściu do metra: mnóstwo przystojnych facetów!!! Oczywiście, żaden z nich nie był biały. Jeden taki siedział naprzeciwko mnie i męczył swoim widokiem przez dobre 14 stacji. Przypominał mi mojego ex Marcina. Był super.
Jutro rano planujemy małe zwiedzanie – stoisko polskie na Thames Festival ma dobrą lokalizację, niedaleko m.in. Tower, Parlament, Downing Street i znane mosty. Ciekawe ile uda nam się zobaczyć. A potem – 10 godzin na stoisku. Mam cichą nadzieję, że zainteresowanie będzie żadne:)

Day 2.

Dziś akcent patriotyczny - moje serce podbił polski akordeonista (choć z wyglądu – kruczoczarne owłosienie - przypominał raczej jakiegoś bladawego południowca, a i po cygańsku śpiewał podejrzanie dobrze) z zespołu folkowego, kóry grał na stoisku obok naszego. Akurat polskich piosenek w repertuarze mieli niewiele (słyszałam jedną), a folklor reprezentowali raczej bałkański i żydowski, ale grali świetnie i gromadzili tłumy. Nic dziwnego, bo ładne chłopaki były. Mnie wystarczyło gapienie się na ognistookiego showmana z akordeonem. Przypominał mi R., i pewnie też był młodszy. Takie jakieś zboczenie, że znowu ktoś mi się do niego wydaje podobny.
Wieczór – okazuje się, że nie mogę się połączyć z internetem. Nie wiem, co jest grane, a nie mam się jak skontaktować z Andrzejem – bo przecież nie ma internetu. Ciężka frustracja na koniec męczącego dnia.

Day 3.

Bardzo słonecznie. Wreszcie zobaczyłam coś ładnego w Londynie (mowa o Tower Bridge). Sama Tower – nic ciekawego. Podobnie jak Big Ben, lepiej wygląda w telewizji. No i okazało się, że i biali londyńczycy bywają przystojni. That’s a plus. Niestety akordeonisty i reszty zespołu (ani obsługi ich stoiska) dziś brak. Bu.
Dziś zmiana lokalizacji – przenosiny z hotelu do hostelu. Niezła przepaść, głównie jeśli chodzi o łazienkę. Mam nadzieję, że wytrzymam.

Day 4 & 5.

W pokoju hostelowym nie działa żadne gniazdko elektryczne, współlokatorka na zmianę kaszle i chrapie. Jeden z kiblo-pryszniców masakrycznie śmierdzi. Noce nieprzespane, bo ludzie co chwila walą drzwiami od pokojów. Chcę już wyjechać!