niedziela, 19 grudnia 2010

The Tale of Worcester

Suprajz suprajz. W związku z obfitymi opadami śniegu, wypad na hokeja odwołany. Mam więc bonusowy wolny wieczór, co wreszcie daje mi chwilę na opisanie miasta, w którym spędziłam ostatnie trzy miesiące.

Pierwsze wrażenie - trochę tu podobnie do Łodzi. Ceglane budynki, niektóre kamienice przypominają Piotrkowską. Ogólnie niewiele tu budynków z betonu - wszystko jest czerwone albo ciemnopomarańczowe. Zakochałam się w mostach i wiaduktach z cegły, oraz ceglanych murkach, biegnących praktycznie wzdłuż każdej ulicy, których szczyty pokryte są zwisającą roślinnością. Ta rudo-zielona kombinacja pięknie wygląda w słońcu. Pod śniegiem czy w deszczu Worcester zdecydowanie traci na uroku.
Miasto leży na pagórkowatym terenie (widać z daleka Malvern Hills o ile się nie mylę), przecina je rzeka Severn oraz jej kanał, wzdłuż którego bardzo fajnie się spaceruje. Największa atrakcja, czyli XII-wieczna katedra, pięknie wygląda podświetlona nocą.
Tradycyjne biało-czarne angielskie domy jakoś nie zrobiły na mnie wrażenia. Może dlatego, że są stare i często chylą się ku upadkowi (dosłownie). Zdecydowanie wolę rzędy domków z cegły (mało tu wieżowców czy ogólnie nowoczesnej zabudowy). No właśnie, domy. Prawie każdy ma swoją nazwę. Wszystko jest tu housem, villą albo courtem. Z ciekawostek - mieszkam obok kościoła, przerobionego na mieszkania. W ogóle w promieniu bodajże 200 metrów mam 3 kościoły. Niesamowite, do czego to doszło.
Domy, oprócz nazw wyrytych w tabliczkach z gipsu umieszczonych na fasadach mają często ładne ornamenty nad drzwiami, najczęściej kołatki zamiast dzwonków, a czasami nawet numery ulicy umieszczone są na fantazyjnych tabliczkach czy kafelkach. Praktycznie przed każdym domem bardzo dużo roślinności (szczególnie palm), donic z kwiatami zwisających ze ścian lub stojących przy drzwiach. Zdumiewające, ale większość z nich jeszcze w listopadzie była w pełnym rozkwicie i żywych barwach. Nadal na niektórych krzewach dostrzec można resztki kwiatów, a drzewa mają zielone liście. Oczywiście, niektóre straciły je jeszcze jesienią, kiedy wszystko stało się (znowu) pomarańczowe i czerwone. Uliczki są tu naprawdę urokliwe i wielokrotnie chciałam zrobić zdjęcia domów i otaczających je ogródków, niestety tutejsi mieszkańcy mają ten szkopuł, że rzadko zaciągają zasłony, a nie chciałam zostać przyłapana z aparatem i oskarżona Bóg wie o co.
Ogólnie jest tu naprawdę ładnie. Ludzie są mili - nawet żebracy pod bankomatami są uprzejmi i informują, że maszyna akurat nie działa. Na ulicach mnóstwo przystojnych mężczyzn. To było pierwsze wielkie zaskoczenie. Przez trzy miesiące tutaj widziałam ich więcej, niż w Łodzi przez ostatnie trzy lata. Fakt, rzadko który z tych przystojniaków jest biały. Jakoś mi to nie przeszkadza.
W jednym z moich trzech okolicznych kościołów regularnie odbywają się polskie msze. Nie ma chyba żadnego polskiego pubu, ale jest restauracja, której właścicielami są Polacy, i która serwuje, obok innych dań, bigos (tak naprawdę nie jest to do końca bigos...) i Polish curry chicken, który chyba dlatego nazywa się polskim, że jest podawany z marchewką. Niestety, nie miałam przyjemności jej odwiedzić. Polskich sklepów, albo sprzedających rodzime produkty, jest co najmniej 4 w samym centrum, Tyskie i Żywca prawie wszędzie można dostać, albo Warkę (niestety czerwoną). Jest też polska szkoła sobotnia. Czy coś więcej - nie wiem, gdyż jak wspominałam, nieszczególnie mnie interesuje życie lokalnej Polonii.
Worcester z jednej strony jest miastem, gdzie ścisłe centrum jest bardzo małe, z drugiej zaś nie mogę powiedzieć, że przez 3 miesiące zwiedziłam je w pełni, wręcz przeciwnie (ogólnie zaległości w zwiedzaniu okolic i nie tylko mam ogromne, ale nie jest to do końca tylko moja wina...). Z kolejnych ciekawostek - miasto nie jest z pewnością regionalnym centrum reggae, więcej dzieje się w o wiele mniejszym, pobliskim Malvern (mieszka tam chyba z 40 tys. ludzi, a za rok ma wystarotwać festiwal Rastafari Inna Malvern), ale i do Łuster zaglądają światowej sławy rasta, o czym pisałam. Parę osób z dreadami się przewija po ulicach, jeden koleś regularnie co weekend gra na bębenkach na głównej ulicy.
Miasto ma swoją drużynę rugby, Worcester Warriors, których stadion widziałam. Niestety, meczu żadnego nie zaliczyłam. Jest tu klub piłkarski, racecourse i pole golfowe, ładny memorial park, stary cmentarz, opanowany przez szare wiewiórki (o czym pisałam) i dużo placów zabaw, z których wieczorami chętnie korzystają trochę większe dzieci. I podobno rzadko tu widać gwiazdy...

Ogólnie w Worcester jest mnóstwo rzeczy, których nie widziałam i miejsc, których nie odwiedziłam. Ale to tylko daje powód do powrotu.

1 komentarz: