czwartek, 9 grudnia 2010

Rozrywki wszelakie część trzecia

Równe trzy tygodnie przed powrotem do domu (jak ten czas leci) wybrałam się z Jonem i jego znajomą na koncert Thirty Seconds To Mars. Ekscytacja przedgigowa sięgała zenitu, jako że ominął mnie ich występ na sierpniowym Coke Live, a data kolejnego ich koncertu w Polsce przypada na mój ostatni tydzień w Worcester - zatem jadąc do Birmingham miałam poczucie, że przynajmniej ten 'runaway band' (damn you, Tricky) udało mi się wykiwać.

Zasiedliśmy z tyłu National Indoor Arena, daleko od sceny - ja z nadzieją, że podczas występu gwiazdy wieczoru opadnie kurtyna i odsłoni jakiś telebim, na którym można będzie zobaczyć Jareda i spółkę. Telebimu jednak nie było - co jednak, zważywszy na nawet z daleka i po ciemku dostrzegalne idiotycznie niebieskie włosy wokalisty, nie stanowiło powodu do załamania. Okazało się przy okazji, że piosenki, które na płytach oddają pełnię głosu Leto, śpiewane przez niego na żywo brzmią beznadziejne (jak dla mnie). No właśnie, śpiewane. Żeby chociaż. Przez większość czasu Jared albo krzyczał do publiczności, albo siedział cicho i napawał się faktem, że tłum nastolatków pod sceną zdzierający gardła do tekstów jego piosenek odwala za niego całą wokalną robotę. Co trzecie słowo stanowiło wdzięczne 'fucking' - you fucking people at the back you better go fucking crazy and fucking jump until you hit the motherfucking roof right now. Tak, my z tyłu, nie bujający się do rytmu i nie reagujący na polecenia Jareda byliśmy beznadziejnymi lamerami w porównaniu z all the dreamers and all the true believers pod sceną. Wkurwiały mnie jego bluzgi, jego inwektywy pod adresem ludzi, których nie popierdoliło jeszcze na tyle, żeby się bawić w jakiś jebany Echelon i to, że muzycznie było tak sobie. Na koniec Jared zaprosił na scenę grupkę ludzi spod sceny, wskazując każdego z nich palcem - you, you, yes, you in the Thirty Second To Mars t-shirt, you with red hair, yes, yes, NO, yes... Konkludując, Leto od czasu poprzedniego albumu nabawił się chyba lekkiego kompleksu Boga, a ja nie znoszę kapel, które własnoręcznie usiłują stworzyć wokół siebie jakąś pieprzoną otoczkę kultu (patrz swego czasu Sweet Noise). Owszem, fajnie było sobie pośpiewać na koncercie wiedząc, że nikt mnie nie słyszy, a odruch przytupywania w rytm był bezwarunkowy, ale ogólnie to chyba bardziej podobało mi się supportujące Enter Shikari...

W weekend w Worcester odbywał się Victorian Fair, który też mnie rozczarował - spodziewałam się czegoś bardziej Victorian. Tym razem udało mi się jednak wymigać od jazdy na karuzelach i diabelskim młynie. Jednak w związku z faktem, że niczego (poza pocztówką z widokiem katedry nocą) nie kupiłam, sprawa prezentów nadal pozostaje otwarta. Jak tak sobie kalkuluję, to na wszystko wydam chyba ze trzy stówy. W dodatku mój służbowy pobyt w Łodzi pochłonął też koszmarnie dużo kasy (jak to się stało?...). Jak tak dalej pójdzie, zabraknie mi pieniędzy na przedwyjazdowe rozrywki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz