poniedziałek, 27 grudnia 2010

The End

No i po Świętach. Mój autokar dojechał do Łodzi jedynie z 5-godzinnym opóźnieniem. Jeszcze nie odespałam tej podróży, podczas której naturalnie nie zmrużyłam oka. Szkoda, że już w poniedziałek do pracy. Chciałabym mieć jeszcze trochę wolnego. Ale nie ma zmiłuj. W połowie stycznia czeka na mnie Brno.

Siedzę, słucham reggae od Nell, myślę o Ilianie i robię porządki w pokoju, prezenty z Anglii już nie walają się po biurku. W związku ze zmianą aparatu telefonicznego przekopuję się przez stare smsy i drażni mnie, że na SIMie zmieści się tylko 50 wiadomości. Muszę tam upchnąć te najfajniejsze smsy od Bryana.

Moja przygoda z Worcester oficjalnie się zakończyła, przynajmniej ta jej część, która toczyła się tam. Może uda się wrócić na chwilę służbowo, a może pociągniemy Central Europe Link ze mną siedzącą beztrosko w Łodzi, którą znam i lubię, i której chyba nie chcę na dłużej opuszczać. Ale - czas pokaże.

Dzięki wszystkim, którzy tu zaglądali (bo podobno ktoś czytał). Najbardziej mi żal tej jednej szczególnej osoby, która śledziła te wypociny i moje przygody, komentowała, ale nigdy więcej już nie będę jej mogła powiedzieć, co u mnie.

niedziela, 19 grudnia 2010

The Tale of Worcester

Suprajz suprajz. W związku z obfitymi opadami śniegu, wypad na hokeja odwołany. Mam więc bonusowy wolny wieczór, co wreszcie daje mi chwilę na opisanie miasta, w którym spędziłam ostatnie trzy miesiące.

Pierwsze wrażenie - trochę tu podobnie do Łodzi. Ceglane budynki, niektóre kamienice przypominają Piotrkowską. Ogólnie niewiele tu budynków z betonu - wszystko jest czerwone albo ciemnopomarańczowe. Zakochałam się w mostach i wiaduktach z cegły, oraz ceglanych murkach, biegnących praktycznie wzdłuż każdej ulicy, których szczyty pokryte są zwisającą roślinnością. Ta rudo-zielona kombinacja pięknie wygląda w słońcu. Pod śniegiem czy w deszczu Worcester zdecydowanie traci na uroku.
Miasto leży na pagórkowatym terenie (widać z daleka Malvern Hills o ile się nie mylę), przecina je rzeka Severn oraz jej kanał, wzdłuż którego bardzo fajnie się spaceruje. Największa atrakcja, czyli XII-wieczna katedra, pięknie wygląda podświetlona nocą.
Tradycyjne biało-czarne angielskie domy jakoś nie zrobiły na mnie wrażenia. Może dlatego, że są stare i często chylą się ku upadkowi (dosłownie). Zdecydowanie wolę rzędy domków z cegły (mało tu wieżowców czy ogólnie nowoczesnej zabudowy). No właśnie, domy. Prawie każdy ma swoją nazwę. Wszystko jest tu housem, villą albo courtem. Z ciekawostek - mieszkam obok kościoła, przerobionego na mieszkania. W ogóle w promieniu bodajże 200 metrów mam 3 kościoły. Niesamowite, do czego to doszło.
Domy, oprócz nazw wyrytych w tabliczkach z gipsu umieszczonych na fasadach mają często ładne ornamenty nad drzwiami, najczęściej kołatki zamiast dzwonków, a czasami nawet numery ulicy umieszczone są na fantazyjnych tabliczkach czy kafelkach. Praktycznie przed każdym domem bardzo dużo roślinności (szczególnie palm), donic z kwiatami zwisających ze ścian lub stojących przy drzwiach. Zdumiewające, ale większość z nich jeszcze w listopadzie była w pełnym rozkwicie i żywych barwach. Nadal na niektórych krzewach dostrzec można resztki kwiatów, a drzewa mają zielone liście. Oczywiście, niektóre straciły je jeszcze jesienią, kiedy wszystko stało się (znowu) pomarańczowe i czerwone. Uliczki są tu naprawdę urokliwe i wielokrotnie chciałam zrobić zdjęcia domów i otaczających je ogródków, niestety tutejsi mieszkańcy mają ten szkopuł, że rzadko zaciągają zasłony, a nie chciałam zostać przyłapana z aparatem i oskarżona Bóg wie o co.
Ogólnie jest tu naprawdę ładnie. Ludzie są mili - nawet żebracy pod bankomatami są uprzejmi i informują, że maszyna akurat nie działa. Na ulicach mnóstwo przystojnych mężczyzn. To było pierwsze wielkie zaskoczenie. Przez trzy miesiące tutaj widziałam ich więcej, niż w Łodzi przez ostatnie trzy lata. Fakt, rzadko który z tych przystojniaków jest biały. Jakoś mi to nie przeszkadza.
W jednym z moich trzech okolicznych kościołów regularnie odbywają się polskie msze. Nie ma chyba żadnego polskiego pubu, ale jest restauracja, której właścicielami są Polacy, i która serwuje, obok innych dań, bigos (tak naprawdę nie jest to do końca bigos...) i Polish curry chicken, który chyba dlatego nazywa się polskim, że jest podawany z marchewką. Niestety, nie miałam przyjemności jej odwiedzić. Polskich sklepów, albo sprzedających rodzime produkty, jest co najmniej 4 w samym centrum, Tyskie i Żywca prawie wszędzie można dostać, albo Warkę (niestety czerwoną). Jest też polska szkoła sobotnia. Czy coś więcej - nie wiem, gdyż jak wspominałam, nieszczególnie mnie interesuje życie lokalnej Polonii.
Worcester z jednej strony jest miastem, gdzie ścisłe centrum jest bardzo małe, z drugiej zaś nie mogę powiedzieć, że przez 3 miesiące zwiedziłam je w pełni, wręcz przeciwnie (ogólnie zaległości w zwiedzaniu okolic i nie tylko mam ogromne, ale nie jest to do końca tylko moja wina...). Z kolejnych ciekawostek - miasto nie jest z pewnością regionalnym centrum reggae, więcej dzieje się w o wiele mniejszym, pobliskim Malvern (mieszka tam chyba z 40 tys. ludzi, a za rok ma wystarotwać festiwal Rastafari Inna Malvern), ale i do Łuster zaglądają światowej sławy rasta, o czym pisałam. Parę osób z dreadami się przewija po ulicach, jeden koleś regularnie co weekend gra na bębenkach na głównej ulicy.
Miasto ma swoją drużynę rugby, Worcester Warriors, których stadion widziałam. Niestety, meczu żadnego nie zaliczyłam. Jest tu klub piłkarski, racecourse i pole golfowe, ładny memorial park, stary cmentarz, opanowany przez szare wiewiórki (o czym pisałam) i dużo placów zabaw, z których wieczorami chętnie korzystają trochę większe dzieci. I podobno rzadko tu widać gwiazdy...

Ogólnie w Worcester jest mnóstwo rzeczy, których nie widziałam i miejsc, których nie odwiedziłam. Ale to tylko daje powód do powrotu.

sobota, 18 grudnia 2010

Final countdown

Ehh. Wydawałoby się, że przez te kilka dni między zakończeniem pracy a wyjazdem będzie więcej czasu na pisanie bloga, wrzucanie zdjęć na fejsa itp, tymczasem rzeczywistość okazuje się być zupełnie inna.
W czwartek był mój ostatni dzień w Izbie. No, prawie, bo w poniedziałek mamy jeszcze Secret Santa, na który przychodzę, a potem mam jeszcze Eric i Linda zabierają mnie na lunch. Po lunchu ostatnie zakupy (w tym pozostający nadal na liście życzeń prezent dla taty, po który miałam iść dziś, ale obfity śnieg mnie zniechęcił), i ostatnia desperacka próba zmieszczenia wszystkiego w walizce. W międzyczasie w piątek najpierw był poranny czilałt, potem tradycyjnie obiad i film z Bryanem, następnie mały wypad do pubu z ludźmi z pracy, potem goście w domu. Jutro zaś lunch z rodzicami Helen (najwyższa pora) i wypad do Coventry na mecz hokeja - ostatnia fun thing przed wyjazdem. No i dziś prawie cały dzień spędziłam na sprzątaniu i trzech próbach wpasowania wszystkiego w walizkę. Chwilowo mam wolne, choć Helen mówiła, że wypożyczy (tak, wypożyczy) film na wieczów. Swoją drogą, równie dobrze mogą go właśnie oglądać... Robiąc obiad widziałam, że ubrali choinkę.
Kurde, już prawie wyjeżdżam.

The Polish Experience

Po trzech miesiącach mieszkania w Worcester odkryłam, że mam polskich sąsiadów. Mieszkają w szczycie naszego 'bloku'. Koleś już mi wcześniej na Polaka wyglądał (typowo post-dresiarsko, czyli jak dres, który wreszcie znalazł pracę, założył rodzinę i się ustatkował), a wczoraj akurat mijałam go, jak rozmawiał z innym Polakiem.

Rodaków akurat zdecydowanie unikam - poza panią z mojego ulubionego polskiego sklepu, z którą rozmawiam, i tymi, z którymi współpracuję. Parę razy ktoś mnie miał poznać ze swoimi polskimi znajomymi i nigdy nic z tego nie wyszło. Czasami zdarza się, że jak akurat nie jestem na ulicy w słuchawkach, dolatuje do mych uszu polski język. Raz wracając do domu słyszałam grupę wydzierających się polskich najebanych lub naćpanych nastolatków (w środku dnia) i zastanawiałam się, czy była to ta sama grupa młodocianych dresów, z którymi minęłam się w polskim sklepie. Ogólnie jest ich tu dużo, niekiedy można ich rozpoznać na ulicy (Jamajczyk twierdzi, że mają inne oczy, nosy, a nawet usta). W Birmingham wręcz odnosiłam wrażenie, że Polacy mnie prześladują - byli i w Sea Life Centre, i w tej samej kafejce na dworcu, i na koncercie Thirty Seconds To Mars. Ogólnie sprawiają wrażenie dobrze zasymilowanych.

W sumie to nie wiem, czemu nie mam ochoty na kontakty z Polakami. Że mnie oszukają nie muszę się bać, bo pracę i mieszkanie mam. Anyway, już wkrótce znowu polszczyzna będzie mnie otaczać zewsząd.

czwartek, 9 grudnia 2010

Rozrywki wszelakie część trzecia

Równe trzy tygodnie przed powrotem do domu (jak ten czas leci) wybrałam się z Jonem i jego znajomą na koncert Thirty Seconds To Mars. Ekscytacja przedgigowa sięgała zenitu, jako że ominął mnie ich występ na sierpniowym Coke Live, a data kolejnego ich koncertu w Polsce przypada na mój ostatni tydzień w Worcester - zatem jadąc do Birmingham miałam poczucie, że przynajmniej ten 'runaway band' (damn you, Tricky) udało mi się wykiwać.

Zasiedliśmy z tyłu National Indoor Arena, daleko od sceny - ja z nadzieją, że podczas występu gwiazdy wieczoru opadnie kurtyna i odsłoni jakiś telebim, na którym można będzie zobaczyć Jareda i spółkę. Telebimu jednak nie było - co jednak, zważywszy na nawet z daleka i po ciemku dostrzegalne idiotycznie niebieskie włosy wokalisty, nie stanowiło powodu do załamania. Okazało się przy okazji, że piosenki, które na płytach oddają pełnię głosu Leto, śpiewane przez niego na żywo brzmią beznadziejne (jak dla mnie). No właśnie, śpiewane. Żeby chociaż. Przez większość czasu Jared albo krzyczał do publiczności, albo siedział cicho i napawał się faktem, że tłum nastolatków pod sceną zdzierający gardła do tekstów jego piosenek odwala za niego całą wokalną robotę. Co trzecie słowo stanowiło wdzięczne 'fucking' - you fucking people at the back you better go fucking crazy and fucking jump until you hit the motherfucking roof right now. Tak, my z tyłu, nie bujający się do rytmu i nie reagujący na polecenia Jareda byliśmy beznadziejnymi lamerami w porównaniu z all the dreamers and all the true believers pod sceną. Wkurwiały mnie jego bluzgi, jego inwektywy pod adresem ludzi, których nie popierdoliło jeszcze na tyle, żeby się bawić w jakiś jebany Echelon i to, że muzycznie było tak sobie. Na koniec Jared zaprosił na scenę grupkę ludzi spod sceny, wskazując każdego z nich palcem - you, you, yes, you in the Thirty Second To Mars t-shirt, you with red hair, yes, yes, NO, yes... Konkludując, Leto od czasu poprzedniego albumu nabawił się chyba lekkiego kompleksu Boga, a ja nie znoszę kapel, które własnoręcznie usiłują stworzyć wokół siebie jakąś pieprzoną otoczkę kultu (patrz swego czasu Sweet Noise). Owszem, fajnie było sobie pośpiewać na koncercie wiedząc, że nikt mnie nie słyszy, a odruch przytupywania w rytm był bezwarunkowy, ale ogólnie to chyba bardziej podobało mi się supportujące Enter Shikari...

W weekend w Worcester odbywał się Victorian Fair, który też mnie rozczarował - spodziewałam się czegoś bardziej Victorian. Tym razem udało mi się jednak wymigać od jazdy na karuzelach i diabelskim młynie. Jednak w związku z faktem, że niczego (poza pocztówką z widokiem katedry nocą) nie kupiłam, sprawa prezentów nadal pozostaje otwarta. Jak tak sobie kalkuluję, to na wszystko wydam chyba ze trzy stówy. W dodatku mój służbowy pobyt w Łodzi pochłonął też koszmarnie dużo kasy (jak to się stało?...). Jak tak dalej pójdzie, zabraknie mi pieniędzy na przedwyjazdowe rozrywki.

sobota, 4 grudnia 2010

You can run but you can't hide

Dziś wydarzyło się coś, czego od samego początku starałam się (dotychczas z sukcesem) uniknąć - poznałam znajomych Bryana.

Postawiona bez ostrzeżenia w obliczu pytania "So, you're gonna keep in touch with Bryan, aren't you" czułam się zaiste nieco dziwnie. Sądzę jednak, że on czuł się jeszcze dziwniej :)

czwartek, 25 listopada 2010

:)

Dziś w trakcie rozmowy o Urzędzie Eric wypalił "You haven't told me what you think of my son!". Ubawiło mnie to troszkę w kontekście mojego wczorajszego wpisu, ale nie dałam nic po sobie poznać i (zgodnie z prawdą) odparłam, że niewiele mogę powiedzieć, bo zamieniliśmy ledwie dwa zdania, ale wydaje się miły, no i niezły z niego przystojniak. W odpowiedzi musiałam wysłuchać kilkuminutowego peanu na cześć Luke'a, który jest bardzo fajny, trochę nieśmiały, ale zyskuje przy bliższym poznaniu, do tego ma wspaniały stosunek do kobiet. Cóż, wychował się z trzema siostrami. Co być może tłumaczy także pewną zniewieściałość. I nadal żałuję, że nie poprosił o mój numer ]:->