niedziela, 24 października 2010

Rzecz o koncertach

W swoim zmotywowaniu do zaliczenia kilku dużych koncertów w Jukeju, wkrótce po przyjeździe do Worcester zrobiłam risercz gigów na październik. Jakież było moje podniecenie gdy okazało się, że Tricky, którego po Open'erze obiecałam sobie obejrzeć jeszcze raz, ma właśnie trasę po Anglii. Wysłałam maila do wszystkich w Izbie, bez względu na wiek, niestety odzew był żaden. Zaczęłam rozmyślać o samotnym wypadzie, pechowo w toku badania gruntu pod tę podróż okazało się, że powrót w środku nocy pociągiem lub busem do Worcester jest po prostu niemożliwy. W najlepszym wypadku, aby wrócić skądkolwiek - a w grę wchodziły przynajmniej dwie lokalizacje - na pierwszy transport do domu trzeba byłoby czekać do 5-6 rano. Zatem - konieczny byłby nocleg, czyli dodatkowy wydatek i fatyga. Powoli animusz zaczął mnie opuszczać, a występ Tricky'ego postanowiłam zrekompensować sobie wypadem do Sheffield na koncert Lee Scratch Perry'ego. I'm not a fan, ale doświadczenie wydawało się warte zaliczenia, zwłaszcza że ze względu na wiek facet może już długo nie pociągnąć. Udało mi się namówić na tę eskapadę Bryana, który - ważna rzecz - dysponuje samochodem. Trzy dni przed koncertem wyznał, że w życiu nie słyszał o takim artyście, przez co Worcester opuszczałam z duszą na ramieniu.

Teraz mały off-topic, prawda życiowa, która nasunęła mi się podczas naszej samochodowej wycieczki: chłopcy i dziewczęta, chcąc sprawdzić, czy jesteście w stanie iść z kimś przez zawodowe lub prywatne życie, spędźcie z nim/nią kilka godzin w samochodzie. Jeśli nie potraficie znieść nieustannych komentarzy lub absolutnie zaskakujących i nieuzasadnionych przejawów road rage, przemyślcie jeszcze raz, czy na pewno chcecie to ponownie przeżywać przez resztę waszego życia. Jestem przekonana, że możnaby napisać naukową rozprawę o wpływie wspólnego podróżowania samochodem na wzrost liczby rozwodów.

Wracając do tematu właściwego, szczęśliwie wbrew moim obawom Bryan na koncercie bawił się doskonale, chyba nawet lepiej ode mnie. Lee objawił się w glorii i chwale, z czerwoną brodą i włosami i w czymś na głowie, co przypominało skrzyżowanie czapki z daszkiem, korony i kuli dyskotekowej. Muzycznie było dużo lepiej niż się spodziewałam i wówczas to, czyli w zeszły piątek stwierdziłam, że ten wyjazd to jest to, czego mi było trzeba (sam pobyt w dużym mieście był dawno nie odczuwaną sensacją, której braku wcześniej nie zauważałam), i że jednak chcę pojechać na Tricky'ego no matter what. Z tym postanowieniem wróciłam do domu.

W poniedziałek poczyniłam internetowe badania gruntu pod wyjazd. Ostatecznie uznałam, że najlepszą, choć nieprzyjemną opcją będzie wyjazd do Londynu na piątkowy koncert i zostanie tam na noc, a następnie zmuszenie się do jakiegoś zwiedzania w sobotę, mimo że po zeszłomiesięcznym pobycie w Lądku w ogóle nie miałam na to ochoty. Przejrzałam hostele, dojazd tam i z powrotem, zapisałam wszystko w ulubionych i poszłam spać. We wtorek przystąpiłam do finalizacji. Weszłam na stronę klubu, dodałam do koszyka bilet na koncert i... okazało się, że muszę najpierw zarejestrować moją kartę online. Pierwszy odruch zniecierpliwienia, ale co począć, grzecznie wypełniam przydługi formularz, klikam submit... i okazuje się, że karty nie można zarejestrować, bo dane się nie zgadzają. Ponowne zniecierpliwienie. Po kilku próbach rejestracji i przejrzeniu wszystkich papierów z banku, loguję się na konto i odkrywam, że mam debet. No faktycznie, byłam pewna, że mam jeszcze 48 funtów ale przecież podejmowałam 50 w Sheffield. Bilans: -1,39. Nic to, myślę sobie, zachowam spokój, jutro po pracy poproszę Helen, żeby zapłaciła za hostel i bilet. Niestety, "jutro" wystąpił zonk - Helen jeszcze nie było, zanim ja wyszłam, a jak wróciłam, to nie było jej już, bo miała umówione spotkanie. Ok, w środę też jest dzień. Niestety, dzień był, czego nie można powiedzieć o internecie w domu. Wówczas uznałam, że może jednak zamiast piątku w Londynie postawię na sobotę w Portsmouth. Zapaliłam się nawet do tego pomysłu - nie musiałabym brać wolnego, a pobyt nad morzem zaczął wydawać się ekscytujący. Udało mi się nawet, w rzadkich chwilach działania internetu znaleźć jakiś hostel do zaakceptowania. Niestety gdy Helen wróciła tego dnia ze spotkania, netu znowu nie było. Zaczęłam się denerwować. W czwartek w robocie bezczelnie szukałam noclegu w Portsmouth poza przerwą na lunch, bo Helen miała tego dnia spotkanie i powiedziała, że może zrobić dla mnie płatności w przerwie. Jak na złość, Linda zarzuciła mnie tego dnia pracą, a podczas przerwy Helen net w pracy wysiadł. Rozpacz. Po powrocie do domu rzuciłam się do laptopa. Brak netu. Później - nagły powrót sieci, szybki rzut oka na noclegi nad morzem - wyboru zero. Zatem szybki rzut oka na stronę Tricky'ego by sprawdzić, czy zupełnym przypadkiem nie ma innego koncertu w Anglii later this year, albo przynajmniej w Berlinie (zawsze można odwiedzić Eylema). W UK ani Berlinie niestety nie, ale za to 4-7.11 trzy razy w Polsce tak. Kurwa. Rezygnacja. Dlaczego mnie to spotyka. Dzika myśl - może jednak by tak wpaść na weekend do Krakowa? Jeszcze 2 tygodnie na podjęcie decyzji, i tak muszę poczekać, aż pensja spłynie.

Piątek rano - do pracy idę przybita. Linda pyta o koncert, odpowiadam pobieżnie, że w Londynie i Portsmouth noclegów brak, bez wdawania się w szczegóły. Linda pokazuje mi jakieś strony z noclegami u rodzin. Nadzieja odżywa. Szybki risercz i telefony do właścicieli. Nadzieja umiera ponownie. Kurwica mnie strzela gdy słyszę, jak Linda przez telefon opowiada Ericowi o tym, że nie jadę na koncert. Moja porażka urasta do wydarzenia dnia. Jakiś czas później Jon pyta o koncert. W skrócie zapodaję bolesną historię o tym, jak to nie udało mi się go zobaczyć w UK, a on w zamian bezczelnie przyjeżdża do Polski. Godzinę później na kompie Jona szukamy najbliższych koncertów w Birmingham. Linkin Park i 30 Seconds To Mars wzbudzają obopólne zainteresowanie, ale lepiej się nie nastawiać i nie robić sobie nadziei. Przy okazji znowu schodzi na Tricky'ego. W pół godziny Jon znajduje mi najdogodniejszy lot do Polski na jeden z koncertów i mówi "You should do it!". Maybe I should. Poczekajmy na pay day. Niczego nie wykluczam. I pomyśleć, wszystko tylko przez to, że zakochałam się w wykonaniu "Past mistake" na żywo na Open'erze...

sobota, 23 października 2010

Wracając wczoraj wieczorem do domu ujrzałam porzuconą na parkingu pustą puszkę po Tyskim i poczułam się jak w domu:)

poniedziałek, 11 października 2010

Dziś karmiłam Jamesa mielonymi. Zjadł, podziękował i powiedział, że dobre. Prawdziwy angielski dżentelmen.

niedziela, 10 października 2010

W poszukiwaniu różowej żyrafy

Helen and James are officially back together. Nie wiem, co ze sprzedażą domu, ale ona ma się wkrótce znowu wprowadzić. Z kotami.

Zwiedzanie atrakcji turystycznych Worcester - The Commandery i katedry od środka - w towarzystwie Bryana było naprawdę spoko. W Commandery zeszły nam 2 godziny, a można tam siedzieć dużo dłużej. W katedrze szukałam na witrażach różowej żyrafy. Iliana twierdziła, że zwierzak tam jest, ale niestety nie udało mi się go wypatrzyć. Trafiliśmy za to na próbę chóru i orkiestry, więc zupełnie jakbyśmy zaliczyli darmowy koncert. Wdrapaliśmy się też na wieżę katedry po cholernie niewygodnych wijących się schodach, w dodatku im wyżej, tym węższa stawała się wieża - nie polecam nikomu, kto ma klaustrofobię. Niemniej jednak po zejściu otrzymałam certyfikat potwierdzający odbycie tej ekscytującej wycieczki na szczyt, zatem wyczyn został udokumentowany i mam to na papierze.

Wieczorem poszliśmy na imprezę urodzinową Gregga (znajomego Helen, a jakże), która odbywała się w klimacie lat 90. Pierwsze pozytywne odkrycie - Staropramen z nalewaka. Do tego, że mają Leffe i Stella Artois zdążyłam się już przyzwyczaić. Ogólnie plan był taki, że po jednym (mieliśmy tam być tylko do około 22), góra dwóch Staropramenach wrócę grzecznie do domu. Impreza w rytmach Beastie Boys i Apollo 440 rozkręciła się jednak naprawdę pozytywnie. Skończyło się na 4,5 piwach. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz wypiłam tyle, do tego w tak krótkim czasie! Muszę za to zapamiętać, żeby więcej tego nie robić. Pożałowałam zaraz po powrocie do domu.

wtorek, 5 października 2010

The break-up

W czwartek, kilka dni po zastaniu ich wtulonych w siebie na kanapie, Helen zerwała z Jamesem. W sobotę zabrała swoje rzeczy i koty. U Jamesa nastąpiła faza roszczeń oraz 'możesz mi skoczyć', od razu (następnego dnia!) przystąpił do sprzedaży domu, w którym mieszkamy.
W tej chwili siedzą razem za zamkniętymi drzwiami już trzecią godzinę i zaśmiewają się z czegoś. wtf?

Godzinę później: update. Z pokoju, w którym już dłuższy czas temu śmiechy ustały, natomiast światło zostało zgaszone, wyłoniła się Helen w sukience założonej na gołe ciało, bez rajstop. Przychodząc tutaj, zdecydowanie była kompletnie ubrana. Jeśli zostanie na noc, to ja już naprawdę nie nadążam...

sobota, 2 października 2010

Odwiedziłam dziś karaibską restaurację w Birmingham i przez dłuższy czas byłam tam jedyną białą osobą. Dosyć dziwne uczucie.

piątek, 1 października 2010

Tuesday night is gay night in Worcester

Bryana poznałam w niedzielę. Miałam już wychodzić z Acoustic Lunch zmęczona pobytem w klubie w towarzystwie znajomych Helen, którzy co do jednego są starsi ode mnie (nowość w moim życiu - być najmłodszą w grupie), matek z dziećmi i kobiet po 50-tce, kiedy on się dosiadł. Rozmowa była zaledwie miła dopóki nie okazało się, że Bryan jest Jamajczykiem. Naturalnie, od razu doszło do wymiany zdań na temat reggae i okolic, która skończyła się na "if you give me your phone number, I can text you if there's something interesting going on in the city".
Każdy, kto mnie dobrze zna wie, że jestem ostatnią osobą, która dałaby dopiero co poznanemu facetowi numer telefonu. Niemniej jednak oferta informacji imprezowej była wystarczająco kusząca, by jej ulec. Potem okazało się, że idziemy do domu w tym samym kierunku, zatem wyszliśmy razem. Zaowocowało to odrzuconym przeze mnie zaproszeniem na gorącą czekoladę po drodze ("hot chocolate" w ustach ciemnoskórych osób brzmi zawsze jakoś inaczej, z lekką nutką added value). Po powrocie do domu pomyślałam nawet, że uznał to pewnie za objaw braku zainteresowania, toteż nie spodziewałam się odzewu. Sms z ponownym zaproszeniem na hot drink wieczorem przyszedł już we wtorek i po namyśle spotkał się z łaskawym przyjęciem.
W połowie mojego cappuccino on już zaproponował spacer (najwyraźniej konwersacja nie wydała mu się wystarczająco pasjonująca). Mieliśmy iść obejrzeć pewną łódkę, której zdjęcie miał na komórce (urocze w jakiś dziwaczny sposób) w miejsce, które znałam, niestety okazało się, że wybrał trasę, która jest mi obca, w zaułkach jest ciemno i pusto, a z nieba pada dość obfity deszcz. Później było już tylko ciekawiej - co chwila wybierał drogę, co do której sam nie był pewien (na szczęście zawsze okazywała się właściwa), po kwadransie szybkiego marszu wzdłuż kanału rzecznego (czyli około 1/3 dystansu) prawie przestałam się odzywać bo dostałam zadyszki i przypomniała mi się historia choroby na astmę krążąca w rodzinie. W momencie przechodzenia na drugą stronę zatoki po mokrej, wąskiej, słabo zabezpieczonej i nieoświetlonej kładce (jedyna droga) pomyślałam, że jeśli przetrwam ten spacer, to nic mi już nie straszne. Szczęśliwie dotarłam do domu, pożegnania hugiem i "I'll text you some time", co uznałam za oznakę niepowodzenia naszej night out.
Kolejny sms przyszedł następnego wieczora. Jednak nie popadam w nadmierny optymizm. W końcu, jak Bryan sam mnie poinformował, we wtorek wieczorem na miasto wychodzą geje. To daje do myślenia... ;)